niedziela, 24 września 2017

Kilka impresji na temat handlu monetami, przy okazji relacji z 1 Aukcji ADJ.

Macie czas ? :-) Dzisiejszy wpis będzie niestandardowy. Obiecałem tu kiedyś, że zrelacjonuje każdą aukcję numizmatyczną, w jakiej wystartuje, mając wówczas na myśli tylko te „porządne” i największe wydarzenia odbywające się w naturze i/lub w internecie. Jednak imprez stale przybywa, więc i moich relacji też jest coraz więcej, stąd coś z tym będę musiał zrobić. Szczególnie, że końcówka roku jest przebogata w aukcyjne wydarzenia a pisanie o samych imprezach handlowych jest dla mnie na dłuższą metę nużące, żeby nie powiedzieć - nudne. Wychodzę z założenia, że blog ma mi przynosić przyjemność. A jak mi się „słabo” pisze, to zapewne równie „trudno się czyta” te moje relacje. Stąd żeby wpis miał odpowiedni pokład emocji, dziś połączę w tekście dwa zbieżne tematy. Pierwszym będą moje przemyślenia i obserwacje na temat rynku handlu monetami, a drugie miejsce zajmie opis tytułowej aukcji warszawskiego antykwariatu . Bo to, co nas podnieca, to się nazywa kasa, a kiedy w kasie forsa, to sukces pierwsza klasa. Tak śpiewała kiedyś Maryla Rodowicz i trzeba przyznać, że jest w tym sporo prawdy. Zatem dzisiejszy wpis może być fragmentami nieco kontrowersyjny. Jest oczywiście przewidziany pewien łącznik spajający oba tematy, ale to już okaże się w tekście i nie będę tej idei zdradzać już we wstępie. Zatem dziś dwa tematy, w stylu „wash and go” dobrze znanym starszej części czytelników i… autorowi J.

Zanim jeszcze przeleje na „papier” swoje aktualne poglądy o handlu, to winien jestem nieco tła, które mam nadzieje sporo wyjaśni, dlaczego aż tak bardzo się tym tematem interesuje. Sam się nieco dziwię, bo faktem jest, że osobiście bardzo nie lubię sprzedawać numizmatów. Do tego stopnia, że muszę to publicznie przyznać, iż od prawie 10 lat nie sprzedałem ani jednej sztuki. Co prawda to się teraz zmieni, gdyż kilka niepotrzebnych monet oddałem właśnie na jedną z zaprzyjaźnionych aukcji, jednak faktem jest, że nie jest to dla mnie standardowe zachowanie. Dlaczego nie sprzedaję? Ano, dlatego, że nie lubię bez wyraźnej potrzeby rozstawać się z monetami, jakie już posiadam. Udaje mi się to dosyć łatwo, między innymi, dlatego, że staram się nie kupować monet przypadkowych. Wolę gromadzić je „z głową” nie podążając zbytnio w ilość a bardziej troszcząc się ich jakością. To sprawia, że raczej nie miewam monet, których zakupu jakoś mocno żałuję i chce się ich zaraz szybko pozbyć. Jednak nie ma ideałów, czasem każdemu zdarza się popełnić błąd, czy też wymienić monetę na egzemplarz w lepszym stanie, a co za tym idzie pozyskać dubla. Dotąd te „gorsze” trzymałem gdzieś obok głównego zbioru, jednak nie potrafiłem się z nimi rozstać, a może nie maiłem takiej potrzeby. Dziś nieco zmieniłem postawę i skorzystałem okazji żeby wróciły do obiegu i poszły dalej „do dobrych ludzi”, którym sprawią radość. Drugim istotnym powodem, dlaczego nie sprzedaje monet jest zwyczajna wygoda i niechęć do robienia sobie problemów. Bo właśnie z samymi problemami utożsamiam ten proces. Nie widzę zysku ze sprzedaży, tylko kłopot z obsługą ewentualnych „trudnych kupujących”. Ot mamy XXI wiek i ludzie są czasem naprawdę dziwni J.  To tłumaczy nieco moją pozycję, jaką zwykle staram się zajmować, czyli bezpiecznego i obiektywnego obserwatora. Nie wyjaśnia jednak w ogóle, dlaczego mnie tak ten handel interesuje. Wiec jeszcze kilka zdań o tym napiszę, jednak na początek mała ilustracja tworzenia „kolekcji z głową” w krzywym zwierciadle humoru J
 Lubię to luźne podejście do kolekcjonowania obiektów J. Jednak wracając do temu, to to, dlaczego interesuje mnie handel, tkwi niestety głęboko we mnie samym. Mogę napisać, że sam jestem handlowcem, który od dziecka styka się z rozmaitymi przejawami kupna i sprzedaży, budowania oferty i obsługi klienta, wzrostu sprzedaży i realizacji określonych poziomów zysku itp. itd. Jako dzieciak, chętnie pomagałem dziadkowi w sprzedaży działkowych owoców i warzyw. I to zarówno handlując „na chodniku” w centrum miasta czy też wystawiając swój towar na straganie targowiska bydgoskich Kapuścisk. Jako młodzieniec przez lata pomagałem ojcu, wówczas poczatkującemu biznesmenowi „biorącemu sprawy w swoje ręce”, prowadzić mały sklepik na osiedlu Leśnym. By już, jako „pełnoletni obywatel” stać się nawet współwłaścicielem rodzinnej spółki handlowej. To właśnie w tym okresie w moje ręce wpadało wiele „około menniczych” monet, jakimi w dużych ilościach płacili pracownicy okolicznych przedsiębiorstw, którzy byli moimi stałymi klientami. To były te „złote czasy dla obiegu monetarnego”, w których comiesięczna wypłata, była odbierana gotówką z zakładowej kasy J. Tak właśnie rozpoczęła się moja kolekcja obiegowych monet okolicznościowych PRL i III RP, którą z sentymentu trzymam do dziś.  Tak, więc w moim przypadku to właśnie handel był jedną z podstaw pod budowę pasji kolekcjonerskich. Później przyszedł czas na poważne szkoły, na których kształciłem się w kierunkach ściśle związanych w ekonomią. I tak mając „handel we krwi” oraz odrobioną praktykę i opanowaną teorię w efekcie wylądowałem w dziale sprzedaży międzynarodowego koncernu, w którym pracuje nieprzerwanie od prawie 25 lat, przechodząc wszelkie szczeble kariery handlowca. Być może właśnie, dlatego jestem nieco „uczulony” na handel w życiu prywatnym i źle (a czasami i nerwowo), reaguje na wszelkie próby bezpośredniego oddziaływania i testowania na mnie wszelakich technik handlowych. Jedno jest pewne - w moich pozazawodowych pasjach, do których przecież też zalicza się numizmatyka, ewidentnie szukam oderwania od procesów, jakie kojarzą mi się z pracą. To jest tak jak inni mają z łowieniem ryb, polowaniem czy ornitologią. Pasja relaksuje, jeśli odrywa nas od codzienności.  Dlatego też, co do zasady, jak mogę unikam handlu w kontekście numizmatyki. Jednak rynek numizmatyczny nie dba o moje dobre samopoczucie i sobie obok mnie normalnie istnieje a nawet się dynamicznie rozwija J. A ja nie wynalazłem jeszcze sposobu jak zaspokajać swoje kolekcjonerskie zapędy nie biorąc w nim udziału i nie kupując monet. Stad chcąc lub nie chcąc, bywają dni, że nie jestem tylko biernym obserwatorem i jako „obiektywny” klient uczestniczę w różnych handlowych zmaganiach. A tam, siłą rzeczy czasem muszę zaakceptować to, że będę wystawiony na różne techniki i taktyki, które mi się w tym hobby niezbyt podobają. Zatem podsumowując ten fragment, jestem praktykującym handlowcem, który w swojej pasji unika powiązań związanych z pracą zawodową. Jednak mimowolnie obserwuję to, co się wokół mnie dzieje, potrafię rozpoznać przesłanki „szukania jeleni” i jest mi czasem przykro, kiedy widzę, że w tym starciu handlarze zdecydowanie wygrywają z kolekcjonerami.

To oczywiście nie jest żadna prawda objawiona. Światem rządzi pieniądz, a w naszej pasji paradoksalnie kasa ma przecież jeszcze dodatkowe acz kluczowe znaczenie. Wszystko jest jednak OK dopóki nagle nie okazuje się, że wokół ciebie jest więcej handlujących niż amatorów numizmatyki. Budzisz się wtedy z letargu, gdy okazuje się, że monety, które zbierasz „bo lubisz”, stają się najzwyklejszym w świecie towarem. Towarem modnym, który obiecuje zyski, które przyciągają do twojego hobby masę osób przypadkowych i różnej maści inwestorów, zafiksowanych na osiąganie zysków. Popularność rośnie, ceny idą w górę, nakręca się handel. I tak to działa. Sama popularność jest w gruncie rzeczy nawet dobra, bo z pewnością sporo nowych osób, które trafiło do tego hobby przypadkowo, zakocha się w nim, podszkoli i zostanie. Jednak jest też cena, jaką za ten dopływ „świeżej krwi” trzeba zapłacić. I to cena wymierna, wyrażona w polskich złotych.  I już czasem nie wiesz, kim są konkurenci, z którymi walczysz o monetę na aukcji. Dlaczego licytują i płacą zdecydowanie więcej niż „obiektywnie” warta jest dana moneta? Dlaczego dają się nabierać na falsyfikaty, na piękne opisy aukcji, na niewyraźne zdjęcia, na zawyżone stany zachowania? Dlaczego za monetę w plastikowym opakowaniu zdolni są zapłacić znacznie więcej? Czy to przez wygodę jej przyszłej odsprzedaży, czy tylko przez gwarancje oryginalności i stanu ze strony uznanych fachowców? Wiele znaków zapytania, jak więc się tym nie zainteresować i nie próbować tego jakoś rozgryźć? To nie są jednak tylko moje przemyślenie, osób które zastanawiają się o „co tu chodzi„ jest zdecydowanie więcej.. Weźmy jaskrawy przykład w postaci najnowszego katalogu monet SAP autorstwa duetu Parchimowicz/Brzeziński. Kiedy zabierałem się za tą pozycję i przeglądałem pierwsze karty, wpadła mi w oko sentencja jednego z autorów – artysty plastyka, miłośnika historii i numizmatyki - Mariusza Brzezińskiego. Uważam, że ta wypowiedź jest ważna i znamienna dla aktualnej sytuacji, a mogła zostać pominięta, bo w końcu, kto czyta wstępy J. Poniżej prezentuje ten fragment z książki.

Jeśli nawet autorzy spotkali się z tym zjawiskiem, to zdecydowanie „coś jest na rzeczy” i coraz częściej chodzi tu tylko o zyskowny handel. Idźmy z analiza problemu nieco dalej. Weźmy taki prosty przykład z ostatnich dni. Aukcja internetowa WCN-u. Jedyna ciekawa moneta Poniatowskiego w ofercie to dwuzłotówka z 1766 roku. Oferta nie nowa, dobrze ją pamiętam, bo moneta jak bumerang, co kilka lat wraca na rynek i jest oferowana na kolejnych aukcjach. Prześledźmy sobie tą konkretną sztukę ze zdjęcia poniżej.
Pierwszy internetowy ślad tej monety w handlu jest tak stary jak niemal sam internet J. Pochodzi z aukcji WCN w1993 roku, była oferowana, jako pozycja 4/271 i nie została sprzedana za cenę wywołania wynoszącą 48 złotych. Potem długo długo nic i znów dwuzłotówka wyskakuje na WCN w 2004 roku, jako pozycja 31/656. Wówczas „schodzi” za 616 złotych. 11 lat upłynęło między pierwszy notowaniem a kolejną próbą sprzedaży, można więc zakładać, że była częścią kolekcji. Potem pojawia się znowu w 2013 roku i jest sprzedana na aukcji WCN, jako pozycja 54/520 za kwotę 1680 złotych. Odstęp pomiędzy aukcjami wynosił 9 lat, stąd zapewne posiadał ją w tym czasie jakiś miłośnik monet. Wtedy właśnie zobaczyłem ją po raz pierwszy i nie przeczę, że byłem gotów wydać na jej zakup kwotę około 1000 złotych. Jak na ten niezły stan monety i średnio rzadki rocznik, cena wydawała mi się jak najbardziej adekwatna. Nic, to obszedłem się smakiem, uzyskana kwota była dla mnie wówczas do przyjęcia. Jednak już po 4 latach spotkałem ją znowu. Oczywiście stało się to pod koniec sierpnia 2017 na kolejnej aukcji WCN, jako oferta numer 204070. To miesiąc temu, więc byłem już bardziej świadomym zbieraczem i dość krytycznie oceniłem jej wygląd. Szczególnie te jej charakterystyczne rysy na awersie. Jednak i tak jest to lepszy stan od tej, którą sam posiadam, więc znów za te 1200 złotych byłem gotów ją kupić. Jakoś wycena tej sztuki przez te kilka lat się u mnie nie zmieniła J. Nie złożyłem jednak nawet zlecenia, bo moneta w sprzedaży uzyskała cenę 1750 złotych. Czyli kolejna podwyżka J, rynek idzie dobrze, da się wciąż zarobić. W archiwum WCN mamy 37 pozycji dotyczących dwuzłotówek z 1766, z tego aż 4 zajmuje jedna i ta sama moneta. Czyżby nowa forma wprawiania historycznych monet w obieg??? Ale to nie koniec jej XXI wiecznego „obiegu”. Idźmy dalej. Znany portal aukcyjny, tam dnia 17 września 2017 sprzedana zostaje dwuzłotówka 1766. Tytuł aukcji „Piękna Moneta” mówi wiele. Jak się okazuje, oferta (6953840563), to znów nasza moneta, tym razem nabywcę kosztowała 2335 złotych. Ja tylko obserwowałem licytację. Jeszcze w piątek kosztowała „rozsądne” 1250 złotych. Jednak znalazło się 4 licytujących (4 konta aukcyjne), którzy zdecydowali się o nią powalczyć w zakresie cen 2229-2335 złotych. Przy okazji okazało się, kto poprzednio kupił monetę z WCN i nie jest to tajemnica, że była to firma handlująca numizmatami a nie kolekcjoner. Oczywiście nie mam nic do firm handlujących, rozumiem ich misje i zasady rządzące wolny rynkiem. W końcu kiedyś sam o to w pewien sposób walczyłem….Na pytanie ilu posiadaczy tej dwuzłotówki od 1993 roku to kolekcjonerzy? Nie znam odpowiedzi. Chociaż zaobserwowana sekwencja częstotliwości sprzedaży może być pomocna: 11 lat -> 9 lat -> 4 lata -> 3 tygodnie. Jak widać moneta znów jest „w obiegu”, stąd pytanie pozostawiam otwarte. Do zobaczenia moneto, pewnie już niebawem spotkamy się gdzieś na numizmatycznym rynku L.

Powyższy przykład może wyglądać trochę, jako takie „gorzkie żale” niezadowolonego klienta, który nie kupił i teraz się mści J. Nic bardziej mylnego, ja nie jestem pamiętliwy. Uważam, że jedną z głównych zasad, jakie mogą nas uratować w starciu z handlarzami jest racjonalne myślenie i nie uleganie pokusie licytowania ponad limit. Wiem, ze nieraz to trudne. W emocjach, jakie w kolekcjonerach wzbudzają „ich” upragnione numizmaty można popełnić różne błędy. I na te właśnie zachowania liczą handlarze, którzy raczej planowo i „na zimno” kupują monety jak kolejne obiekty, które potem można będzie z zyskiem odsprzedać jakiemuś rozentuzjazmowanemu pasjonatowi. Czasem handlarz kupuje od handlarza. Czasem jeden handlarz wystawia przedmiot z jednego konta i sam kupuje go od siebie z drugiego konta, żeby utrwalić w naszej świadomości (i archiwach aukcyjnych) określony poziom ceny. Dla mnie osobiście szczególnie jaskrawa jest ostatnio tendencja do zawyżania cen monet dobrze zachowanych, czyli mam na myśli stan zachowania około II. Monety z reguły nie powinny być zbyt drogie, bo wartość metalu, z którego powstały, jest w dzisiejszych czasach żaden. Zatem skoro nie materiał, to co właściwie wpływa na cenę. Zmiennych jest wiele, ale dwie najistotniejsze są od wieków te same. Po pierwsze stan zachowania a po drugie rzadkość. Zatem kolekcjoner był w stanie zapłacić więcej za monetę pięknie zachowaną i to nawet, jeśli jest popularna. Jej unikalność stanowi wówczas jej menniczy stan, który odcina się od „całej reszty”. Jeśli moneta jest trudno dostępna, to wówczas jej cena dodatkowo rośnie. To znów są proste zależności i nie ma w tym żadnej trudności. Te dwie zasady od wieków stanowiły podstawę do wyceny numizmatów. Jednak to, co jest dla mnie najciekawsze to proporcja cen pomiędzy stanem I, II i III. Uznajmy, że stan III to moneta w pełni czytelna w stanie dostatecznym, czyli nadającym się do zbioru. Taka moneta, nazwijmy ją „A” zwykle kosztowała w handlu X. Monety zachowane o stopień lepiej, czyli dobrze „B”,które nie były w obiegu na tyle długo by stracić swoje piękno, zwykle kosztowały wielokrotność ceny monety „A”. Uznajmy, że cena „B” wynosi 3 razy więcej niż „A”. Natomiast języczkiem uwagi kolekcjonerów są monety w stanach I, mennicze sztuki, przechowywane przez setki lat w dobrych warunkach. Takie egzemplarze w numizmatyce królewskiej nie trafiają się niezwykle rzadko. Z moich obserwacji wynika, że taka moneta kosztowała średnio 3 razy więcej od monety zachowanej dobrze, czyli od „B”., Zatem mamy „C” = 3 „B”. I tak to zwykle bywało, odchylając się raz w jedna a raz w druga stronę, jednak pewien szkielet był do zaobserwowania, choćby po prostej analizie cen aukcyjnych.

Podstawiając konkretne kwoty do przykładowej dwuzłotówki z WCN z 1766 roku moglibyśmy otrzymać taką zależność. Moneta „A” w stanie III - 400 złotych. Moneta „B” w stanie II, trzy razy więcej od „A”, czyli byłoby to około 1200 złotych. A moneta „C” w stanie I, znów trzykrotność ceny „B”, czyli około 3600 złotych. Dla mnie taki poziom cen, to pewien zaobserwowany dawniej standard, dla średnio-popularnego rocznika, jakim jest dwuzłotówka SAP z 1766 roku. Po co o tym piszę? Teraz zdradzę. Otóż zakładając, że wielu mniej doświadczonych uczestników aukcji nie miało wcześniej styczności z zakupem dzieł sztuki, czyli z numizmatyką, obserwuje pewne odstępstwa od dawnych reguł, które działają na szkodę nowych kupujących. Gołym okiem widoczna jest ostatnio pewna przesada w cenach monet w dobrych stanach II i przesunięcie poziomu osiąganych kwot, gdzieś na środek pomiędzy ceny stanów III i I. Dzieje się to moim zdaniem, dlatego, że dla nowych uczestników, stan II jest stanem pośrednim, którego poziom ceny odnoszony jest do zakupów innych dóbr niebędących antykami, jakimi są przecież monety polski królewskiej. Powoduje to myślenie, że stan II to coś „po środku skali”, więc jego racjonalna cena też może być średnią. W ten sposób monety dobrze zachowane ogromnie zyskują na wartości, co nie jest uzasadnione żadnym rozsądnym powodem oprócz zwiększonego popytu. Dla nowych konsumentów numizmatyki, do przyjęcia jest zasada rodem ze sklepu spożywczego, gdzie zwykły chleb kosztuje 2 złote, lepszy z pełnych ziaren kosztuje 4 a ten najlepszy wypiekany na dawnym zakwasie kosztuje 6 złotych. Co jeden poziom jakości, to o te 2 złoty droższy i lepszy. Odnoszenie jednak takiej skali do kupowania numizmatów, jest moim zdaniem co najmniej nieuzasadnione. I na to właśnie chciałem dziś zwrócić uwagę. Poniżej ilustracja graficzna mojego wywodu.
Porównajmy sobie teraz cenę monety w stanie II. Ja oferuje 1200 złotych za dwuzłotówkę z 1766, a ona schodzi za grubo ponad 2000. Jest różnica i to nie mała. Oczywiście moje wyliczenia opierają się na obserwacjach średnich cen i nie mogą mieć zastosowania, jako wzór na cenę numizmatu. Chodziło mi tylko o pokazanie pewnej zależności. Jak sprzedawać to „nowocześnie” jednak jak kupować to zalecam skalę „tradycyjną” J.

Dosyć tej teorii. Nikogo już nie dziwi, że jako kolekcjonerzy jesteśmy ciągle podpuszczani i chcąc czy nie chcąc bierzemy udział w tym „przeciąganiu liny” w walce dobra ze złem J. Jedyną skuteczną bronią jest doświadczenie i wiedza o tych praktykach.  I tu właśnie dochodzimy do pewnego przełomu. Ostatnio, bowiem nieoczekiwanie uzyskaliśmy silnego sprzymierzeńca. Jeśli ktoś interesujący się numizmatyką jeszcze o tym nie wie, to w świecie antykwariuszy pojawił się prawdziwy SUPERBOHATER. Charakterny gość jak nie przymierzając sam Jurko Bohun, który na łamach Sienkiewiczowskiej trylogii w kasze sobie dmuchać nie dawał. Niby czarny bohater, ale i tak zdobył sympatie widzów i czytelników. Kniaziowa Kurcewiczowa mówiła doń w Rozłogach rozanielona tymi słowy: „Jurko… sokole, zagraj…” – a on grał i śpiewał kozackie dumki, ale jak trzeba było to i szabelką porobił i na palik wbił i… w ogóle był człowiekiem czynu. I tak właśnie kolejny „Jurko” się nam trafił, tym razem to antykwariusz Pan Krzysztof. Nasz bohater postanowił pomóc amatorom numizmatyki i antyków. Poznajcie Jurko – naszego Sokoła J.
Od razu przepraszam za tę osobistą wycieczkę z Bohunem, ale dla mnie dotąd na hasło „Jurko” odpowiedź znajdywałem właśnie w „Ogniem i Mieczem”. Tym razem jednak to nie bohater powieści, ale człowiek z krwi i kości, który od jakiegoś czasu zdecydował się nieco wyrównać szanse i pomagać amatorom monet, wprowadzając ich w świat numizmatyki i handlu. Zaprawdę powiadam wam, ten zacny młodzieniec, bardzo szczerze, bez owijania w bawełnę i „z głową” pokazuje wiele istotnych elementów, o których warto wiedzieć interesując się antykami i sztuką. Poniżej przykładowy filmik Krzysztofa Jurko o błędach poczatkujących kolekcjonerów. 


Polecam życzliwej uwadze ten kanał na Youtube. Dla młodych miłośników monet będzie to cenne i kompetentne źródło informacji, jednak i doświadczeni numizmatycy na pewno znajdą tam coś dla siebie. Krzysztof Jurko, jako młody człowiek, który zawodowo zajmuje się obrotem antykami, w tym monetami, jest cennym źródłem informacji. Ja osobiście mam pozytywne odczucia po obejrzeniu pełnej serii jego filmików. Cechą charakterystyczną, na którą zwracam uwagę jest to, że są to bardzo naturalne i merytoryczne produkcje, wyglądające na nagrane z potrzeby i pasji. I mimo tego, że zawierają swoistą autoprezentacje oraz stanowią pewnego rodzaju wystawę z ofertą handlową to taka forma jest dla mnie całkowicie do przyjęcia. Przynajmniej nie znajduje tam tej namolności i mydlenia oczu, jakich szczególnie nie lubię. Handel monetami nie jest zbrodnią. Bardzo dobrze, że w naszym środowisku są pozytywne przykłady osób, które starają się go łączyć z rozwijaniem wiedzy o numizmatach u swoich klientów. To taka mała laurka dla autora na dobry początek. Jestem jednym z kilkuset subskrybentów jego kanału. Mam nadzieję, że po tym wpisie na blogu, przybędzie mu subskrybentów. Nie będę pisał już więcej, koniecznie trzeba to zobaczyć by mieć własne zdanie. A teraz w końcu, zmierzajmy w stronę tytułowej aukcji. Zapraszam na filmik z kanału Krzysztofa Jurko, w którym dzieli się informacjami na ten temat.

I to właśnie nasz nowy Superbohater, jako osoba blisko współpracująca z Antykwariatem Dawida Janasa, jest dziś łącznikiem pozwalającym mi płynnie przejść do samej aukcji. Przyznam, że znam ten antykwariat tylko „z widzenia”. Jakoś nie mam wielu doświadczeń z tego typu przybytkami. Z tego, co pamiętam już dobrych kilka lat nie udało mi się niczego pozyskać podczas wizyt w rozmaitych antykwariatach, jakie mam w zwyczaju odwiedzać – szczególnie robiąc to przy okazji przebywania w nowych miejscach. Podsumowanie moich dotychczasowych wizyt jest proste – albo brak interesujących mnie monet albo ceny „absolutnie z sufitu”. Tym samym od jakiegoś czasu straciłem cierpliwość i zainteresowanie ofertą tych przybytków, więc nic dziwnego, że jakoś nigdy nie zdecydowałem się wdepnąć na Nowy Świat 5 – i to nawet przechadzając się gdzieś tam obok. Czy to rozsądne? Raczej nie zbyt, bo zawsze warto wejść, zapoznać się z ofertą, porozmawiać i poznać ludzi znających się na starej sztuce. Jednak jak widać z mojego przykładu, łatwiej jest czasem napisać niż zrobić. Na koniec tego wstępu do aukcji, chce jeszcze dodać, że ADJ nie jest dla mnie to firmą zupełnie anonimową. Jak właśnie sprawdziłem, kupiłem już kiedyś od nich przynajmniej jedną monetę na aukcji Allegro, zatem mogę się uważać za klienta. Ok mamy, więc osobę Krzysztofa Jurko, który handluje monetami i wspiera Antykwariat Dawida Janasa i na którego filmikach mogliśmy się wcześniej zapoznać z wybraną ofertą monet, jakie będą sprzedawane na pierwszej aukcji.

I teraz o samej aukcji. Dla mnie zawsze jest miłe, kiedy otwiera się jakieś nowe źródło oferujące monety, które zbieram. Współpraca z One Bid i oferta internetowej aukcji była, więc dla mnie miłą niespodzianką, której nie zamierzałem przegapić. Po obejrzeniu filmików, zlustrowaniu reklam na stronach internetowych poprzedzających samą imprezę, nie spotkałem się z ofertą interesujących mnie srebrnych monet SAP, stąd uznałem, że z pewnością nie będą to jakieś spektakularne numizmaty. I się nie zawiodłem. J Co prawda oferta aukcyjna zawierała 489 pozycji, jednak w tej ofercie, było już tylko 235 monet, co przypomniało mi, że to impreza antykwaryczna a nie stricte numizmatyczna. Monet Stanisława Augusta Poniatowskiego było tylko 16, w tym zaledwie 9 srebrnych koronnych, które mnie najbardziej interesują. Po krótkim sprawdzeniu krótkiej oferty, zapisałem się do aukcję chcąc być świadkiem debiutu a przy okazji sprawdzić jak będzie przebiegała sama licytacja. Teraz kilka słów o oferowanych monetach. Dziewięć wystawionych obiektów składało się w przekrój tańszych i mniejszych nominałów SAP. Były tam na początku dwie dwuzłotówki, cztery złotówki, dwa półzłotki i jedna 10-cio groszówka. Generalnie wszystkie monety łączyło to, że były to numizmaty z popularnych roczników i w obiegowych stanach zachowania. Już na wstępie, dzięki własnemu doświadczeniu oraz pomocnym filmikom Krzysztofa Jurko, starałem się zweryfikować stany zachowania, jakie zawierała ta oferta. Napisać, że byłem „rozczarowany” to jakby nic nie napisać. Uważałem, że stany monet zostały mocno podkręcone i to wrażenie bardzo osłabiło mój i tak przecież niewielki zapał do zakupu którejś z wystawionych monet. Mam, co prawda każdą z nich (już pisałem, że były popularne), jednak zawsze chętnie wymieniłbym którąś z posiadanych przez mnie na jakąś inną, znajdującą się w lepszym stanie zachowania. I tu jedynie jedna moneta, potencjalnie mogła spełnić to zadanie. Jako że monet było mało, pokażę je teraz jedna po drugiej i krótko skomentuje. Poniżej pierwsza trójka.
Pierwsza to dwuzłotówka z 1789 roku, której stan został oceniony na II minus z dodatkową notatką „drobne wady blachy, ryski”. Cena wywołania 600 złotych a cena szacunkowa za to cudo, została skalkulowana aż na 1100 złotych!. Pierwsza moneta a już myślałem, że ktoś mnie wkręca i jestem w „ukrytej kamerze”. Tylko rocznik i nominał się zgadały, reszta to pobożne życzenia sprzedawcy. Wytarcia awersu i zniszczenia rewersu na bardzo dobrych zdjęciach, które otrzymaliśmy od organizatora dyskwalifikowały tę sztukę i w moich oczach spychały do stanu III minus (maksymalnie). Skreśliłem ją w myślach i chciałem o niej szybko zapomnieć. Zatrwożyłem się tylko o to, co będzie dalej… Kolejna jak widać na zdjęciu powyżej to dwuzłotówka z rocznika 1791 w ciekawej kolorowej patynie, która zdecydowanie wyróżniała ją z całej oferty monet SAP. Stan II/II+ znów znacznie zawyżony. Można było o niej powiedzieć wiele, ale to, że jest „około mennicza” to raczej mówić nie wypadało. Cena wywołania znów wysoka, ustawiona na 700 złotych a cena „sugerowana” 1250. Dla mnie był to egzemplarz, jakich aktualnie jest wiele na rynku wystawionych w niesprzedawalnych cenach. Tylko ta rdzawa patyna dawała jej w moich oczach jakąś szansę. Gdyby nie ten kolor to byłaby to kolejna moneta do zapomnienia. No i w końcu trzecia moneta SAP w tym zbiorze. Rodzynek organizatorów w postaci złotówki z 1766 roku w stanie ocenionym na menniczy, czyli na stan pierwszy. Tym razem rozsądna cena wywoławcza 300 złotych miała z pewnością zachęcić potencjalnych licytujących. Jak dla mnie OK a dodatkowo spełniła swoje zadanie. Cena szacunkowa 1600 – 1800 złotych, nie wydaje się jakoś szczególnie wysoka, pod warunkiem, że rzeczywiście mamy do czynienia z menniczym stanem. I właśnie tylko czy ten stan można tak było nazwać? Na dokładnych zdjęciach widziałem dokładnie to, co organizatorzy zamieścili w notatce, czyli „bardzo dużo połysku menniczego, dobrze zachowany detal”. Czy jednak te dwie zmienne świadczą o jej nieobiegowym stanie. Miałem ogromne wątpliwości. Dodatkowo „słabo” wyglądało to uderzenie i wykruszenie na godzinie drugiej. Być może moneta w naturze wygląda lepiej niż wyszła na zdjęciu. Ten połysk uchwycony na fotografii pewnie był celowym zabiegiem, jednak moim zdaniem efekt był odwrotny od zamierzonego. Ilość rys i skaz widoczna na tym lustrze nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Żeby się o tym przekonać przebiłem tą złotówkę nawet raz, jak jeszcze jej cena była jeszcze w okolicach 1000 złotych, jednak na więcej nie pozwalał mi budżet oraz chłodna głowa. Filmiki Krzysztofa Jurko też zadziałały, masz swój limit to go nie przekraczaj i tak zrobiłem. Wszystkie 3 monety znalazły swoich kupców. Mam nadzieję, że to miłośnicy monet a nie kolejni handlarze, którzy za tydzień będą oferować je do sprzedaży w innym miejscu. Teraz kolejna dawka monet, na zdjęciu cała pozostała szóstka.
Czwarta moneta SAP w ofercie była kolejna złotówka z 1766 roku, jednak już nie tak spektakularna jak poprzedniczka. Tu też było widać zachowane mennicze lustro. Zresztą opis organizatorów był identyczny dla obu numizmatów z 1766 roku. Stan oceniony na II, cena wywołania 700 i sugerowana na poziomie 1250 złotych. Jak dla mnie wytarciom awersu bliżej było do stanu trzeciego. O rewersie nie dyskutuje, gdyż nie lubię egzemplarzy z całkowicie wytartymi lub justowanymi wyrazami w napisach otokowych. To zdecydowanie nie była oferta dla mnie, ale nie przeczę, że miała swoje drobne zalety Ktoś ją jednak przebił i kupił, mam nadzieje, że zakup był przemyślany. Kolejna złotówka to dość „zmęczony” egzemplarz z 1791 roku. Ani stan ani rocznik nie skłaniał mnie do zatrzymania się na niej dłużej. Napisze tylko, że moim zdaniem ocena jej stanu na II to klasyczna pomyłka. Następna sztuka to moneta o tym samym nominale z kolejnego roku. Rocznik 1792 to popularny rocznik, z którego jest na rynku sporo egzemplarzy oczekujących na swojego kupca. Nie będę się powtarzał, bo to co napisałem powyżej o zawyżonych stanach, to w moim odczuciu generalnie charakteryzuje całą ofertę monet SAP na tej aukcji. Ktoś ją przebił i kupił za 450 złotych, to normalna cena. Idąc dalej przechodzimy do półzłotków z 1766 i 1767. Trudno sobie wyobrazić jakieś częściej spotykane roczniki. Ogólny stan obu monet był OK i one również znalazły swoich nabywców. Szczególnie moneta z 1767 mogła się podobać i to nawet mimo swojej wyjątkowo ogromnej częstotliwości występowania w sprzedaży. Ta sztuka pozostawiła po sobie całkiem pozytywne wrażenie. Ostatnią srebrną monetą SAP oferowaną na pierwszej aukcji ADJ była 10-cio groszówka z 1793 roku. Była to sztuka bez większych wad, która mogła się podobać. Daleko jej było wprawdzie do uznania za prawie nieobiegową, gdyż z obiegu wyszła i liczne ślady dawały na to dowody. Jednak przy odrobinie dobrej woli można stwierdzić, że ze wszystkich monet ostatniego króla elekcyjnego, jakie zgromadzono na tej imprezie nie wyróżniała się „in minus”. Dobrze wystawiona za 200 złotych, została przebita i sprzedana. Cena standardowa jak na ten stan.

Ale to jeszcze nie koniec J Wykorzystując znany fakt, że aukcja 1 ADJ była imprezą antykwaryczną poszukałem śladów po królu Poniatowskim w innych kategoriach. Co ciekawe to, na co się natknąłem, to nie były medale, odznaczenia, stare księgi, obrazy czy inna grafika… W kategorii „biżuteria i pamiątki historyczne” skrywała się pieczęć królewska, a właściwie sam odcisk tej pieczęci wystawiony przez organizatorów do sprzedaży za niebagatelna kwotę 1000 złotych a wycenioną na jeszcze ciekawiej bo w granicach 1500-2000. Zdjęcie tego fantu (artefaktu), poniżej.
Nie znam się na tym, ale opis wskazuje na to, że może stać za tym jakaś ciekawa historia. Już tytuł „Odcisk sekretnej obustronnej pieczęci Stanisława Augusta (po 1777 r.) „ zrobił na mnie wrażenie. A opis pod zdjęciem jeszcze bardziej J. W końcu to, cytuję „Współczesny odcisk (z 1999 r.) sekretnej obustronnej pieczęci Stanisława Augusta (po 1777 r.) wykonanej, w co najmniej 170 karatowym rubinie z Madagaskaru z herbem Rzeczpospolitej i osobistym znakiem przynależności do loży masońskiej. Tłok pieczętny w zbiorach prywatnych. Odcisk wykonano w 5 egz. w czerwonym laku, wszystkie w posiadaniu jednej osoby.” Szok J. Gwiazda wygląda na żydowską sześcioramienną, jednak widywałem już podobne na masońskich symbolach (w tym pieczęciach) z XIX wieku.. Wzór ręki z mieczem też już gdzieś wpadł mi w oko na szlacheckich herbach, kiedy szukałem fałszywej puncy na moim półtalarze z 1777 roku, ale jakoś nie łączyłem go z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim. Jest, co prawda herb I Rzeczpospolitej z „ciołkiem”, ale brak tam symboli masońskich i jakoś trudno mi sobie wyobrazić „sekretną” pieczęć z herbem właściciela. Gdzie tu sekret? I jeszcze do tego ten rubin z ostatnio opisywanego przez mnie Madagaskaru J. Czyżby to był kamień z pierścienia, jaki na małym palcu nosi król na obrazie Bacciarellego z 1793 roku? To obraz znany z masońskich symboli. Miedzy innymi klepsydra i korona mają jakieś ukryte lub podwójne znaczenie. Wspaniała historia. Jeśli miałbym powiedzieć, co o tym sądzę, to nasunął mi się jeden wyraz „kit”, mimo że to przecież „wosk” J. Jednak oddaje honor organizatorom aukcji, bo nie znam się na tym. Jako laik, uznałem to za odjechany sposób na dorobienie sobie do emerytury. Masz tłok „sekretnej pieczęci”, która jest tak sekretna, że nikt o nie wie. Robisz 5 odcisków na kwartał, które potem sprzedajesz na aukcjach po tysiączku. Jest na leki? Jest J. Tak sobie o tym pomyślałem i nie zdecydowałem się na zakup. Towar zszedł za cenę wywoławczą i nie zalega. Jednak trudno odpowiedzieć, kto to kupił, klient czy właściciel? Sprawa dla mnie nie jest jasna. Z uwagą będę obserwował dalsze losy tych odcisków i uzyskiwane ceny. Może dowiem się czegoś więcej o tym masońskich rytuałach i sam kiedyś się o taki „zabytek” pokuszę J.
Podsumowując, nic nie kupiłem jednak i tak była to całkiem udana inauguracja aukcji internetowej nowego pośrednika. Problemy techniczne na wstępie były doprawdy niewielkie. Z tych widocznych na pierwszy rzut oka, to chyba tylko zegar nie zadziałał i przez pewien okres nie było widać upływającego czasu pomiędzy przebiciami. Ale to drobnostka w porównaniu do tego jak „inni” starowali. Kilka uwag do samych ofert i ich opisu, wyceny przedstawiłem już powyżej. Szczególnie zawyżona ocena stanu może mieć wpływ na renomę przyszłych imprez, więc będę wyglądał jej poprawy w kolejnych aukcjach. No i te ceny, zarówno wywołania jak i szacunkowe, też niech nie będą bardziej przyjazne i rozsądne. Niech o cenie zdecyduje rynek a nie „zaklinanie deszczu”. Zresztą jak zakładam, dobrą nauczką dla organizatora było hurtowe „spadanie” niesprzedanych monet saskich Augusta III. Przez dłuższy czas nikt nie zdecydował się na ich licytowanie i jedna aukcja po drugiej kończyły się brakiem ofert. Tylko późniejsze pojedyncze strzały „z biodra” zapewne miały uratować tą ofertę przed zupełnym fiaskiem. Człowiek uczy się na błędach. Miejmy nadzieję, że błędów ze strony kolekcjonerów będzie mniej, dzięki takim inicjatywom, jaki filmiki Krzysztofa Jurko. A skoro nasz dzisiejszy Superbohater współpracuje, na co dzień z Antykwariatem Dawida Janasa, stąd pewnie można zakładać, iż w kolejne aukcje ADJ mogą być jeszcze lepsze. Czego na koniec tego wpisu, szczerze życzę wszystkim zainteresowanym tematem. Na dziś to wszystko, artykuł miał być maksymalnie obiektywny i nie miałem intencji nikogo urazić. Peace and love J.

W artykule wykorzystałem materiały z serwisu One Bid obsługującego 1 Aukcję Antykwariatu Dawida Janasa, ze stron internetowych antykwariatu LINK 1 LINK 2 , filmiki z kanału Krzsztofa Jurko na Youtube LINK , zdjęcia z katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa Janusza Parchimowicza i Mariusza Brzezińskiego, archiwum Warszawskiego centrum Numizmatycznego oraz wyszukane za pomocą google grafika. 

poniedziałek, 18 września 2017

Złotówka z 1786, czyli barwna i egzotyczna opowieść o przywództwie.

Dzisiaj zapraszam czytelników na niezwykłą podróż, rzekłbym nawet, że na prawdziwie egzotyczną wyprawę przygodowo-numizmatyczną. Będzie to artykuł z jednej strony o naprawdę wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju, srebrnej monecie Stanisława Augusta Poniatowskiego wybitej w 1786 roku w Warszawie. Natomiast „z drugiej mańki”, poprzez wspólny rocznik, potraktuję ten wpis, jako dobrą okazję do przybliżenia miłośnikom monet polski królewskiej, naprawdę niezwykłej postaci związanej z naszym krajem i czasami, w których obiegała tytułowa moneta. Postacią tą będzie nikt inny tylko hrabia Maurycy August Beniowski, którego barwne życie pełne przygód jest gotowym scenariuszem oskarowego filmu przygodowego, traktującym o sympatycznym a może nawet i przystojnym, żołnierzu-awanturniku, który okazał się być charyzmatycznym liderem, który „kulom się nie kłaniał” J. Scenariuszem niemal gotowym, o co postarał się sam bohater, spisując odręcznie w pamiętnikach najciekawsze historie ze swojego barwnego życia. Pamiętniki te zostały wydane i przetłumaczone na kilka języków. Z tych tłumaczeń, jeszcze „w epoce” czerpało inspiracje wielu artystów pisząc dramaty – opery i inne balety - przez co przygody Beniowskiego pod koniec XVIII wieku stały się podziwiane i niezwykle popularne na światowych salonach. Znajdziemy, więc dziś we wpisie wszystko to, co powinno złożyć się na filmowy hit kasowy rodem z amerykańskiej fabryki snów w Hollywood. Będzie wojna, bohaterska walka, władza, miłość, zdrada i pieniądze. Słowem kompletny bohater, jakiego pokochają widzowie na całym świecie a wszystko to w pięknych i egzotycznych okolicznościach przyrody. Żeby nie być gołosłownym poniżej ilustracja na rozruszanie artykułu J
Nie będę wcale ukrywał, że gdyby nie zainteresowanie monetami SAP i historią kraju w czasach panowania ostatniego króla, pewnie wcale nie byłbym świadomy większości opisanych dzisiaj wydarzeń. Nazwisko „Beniowski” wcześniej kojarzyło mi się wyłącznie ze słuchu z bliżej nieokreślonym utworem Juliusza Słowackiego, którego nigdy nie czytałem i nie zamierzałem czytać… i tyle. Pewnie jest to poziom wiedzy odpowiadający średniej krajowej... W każdym razie, zapytany o jakiś szczegół zrobiłbym „karpia” i starał się zmienić temat na inny, bardziej mi znany L. Jednak są sreberka, jest blog i jest ciągła potrzeba poszukiwania nowych informacji, która przy okazji stymuluje mój „rozwój”. Stąd tylko funkcją czasu było, kiedy w końcu trafię na te niezwykłą opowieść i się w niej zadurzę. I tak się właśnie stało, kiedy któregoś dnia jak zwykle szukałem informacji o Polsce w II połowie XVIII wieku, zupełnie niechcący natknąłem się na informacje o „polskim” bohaterze, którego życiorys okazał się na tyle niezwykły, że uznałem, iż z całą pewnością wart wspomnienia i pamięci rodaków. Dzisiejszy wpis zacznę od opowiedzianej tylko „po łebkach” historii życia Beniowskiego a do monety przejdę w drugiej części artykułu. Zatem siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i zaczynamy przygodę J.

Maurycy August Beniowski znany także, jako Benyovszky Moric oraz Maurice Auguste de Benyowsky urodził się w 1746 roku w Verbo koło Trnawy (ówczesne Węgry, dzisiejsza Słowacja), jako syn pułkownika 9 Pułku Huzarów Węgierskich i baronówny Anny Rozy Revay. Zatem już na wstępie okazuje się, że mówienie o nim, jako o „polskim bohaterze” jest nieco przerysowane, gdyż zarówno sąsiedzi Słowacy jak nasi bracia Madziarzy również uważają go za swojego rodaka. W dalszej części jednak okaże się, że sam hrabia Maurycy wybrał sobie nasz kraj na ojczyznę, co wielokrotnie udowadniał biorąc udział w walce o polską wolność oraz co często podkreślał na łamach swoich pamiętników. Twierdził tam, że mówi po polsku, ma polską żonę, służył w polskim wojsku - więc uważa się za Polaka, obrońcę Rzeczypospolitej. Jednak zacznijmy historie od początku. Mały Maurycy kształcił się w szkole u polskich ojców pijarów w miejscowości Mały Jur koło Bratysławy i od dziecka marzył, aby pójść w ślady swojego ojca, czyli by zostać żołnierzem. Był zdolnym uczniem o wielu talentach, szczególnie przejawiał zdolności do nauk przyrodniczych oraz do języków obcych. Swoją edukację kontynuował w szkole morskiej w Hamburgu gdzie zmienił wyznanie z katolickiego na kalwińskie oraz dobrze poznał tajniki ówczesnego żeglarstwa, pływając na statkach w międzynarodowych trasach. Jednak koniec końców porzucił żeglugę i w roku 1767 wyemigrował na polski Spisz, gdzie w randze rotmistrza służył w kawalerii księcia Radziwiłła. Tam w roku 1768 w podkrakowskiej miejscowości Wielkanoc, ożenił się z ewangeliczką Hanną Zuzanną Heńską ze Spiskiej Soboty. Nie cieszył się jednak żeniaczką zbyt długo, bo jeszcze w 1768 porzucił dotychczasowe wygodne życie i przyłączył się do polskich oddziałów walczących w ramach Konfederacji Barskiej. Jego dokonania z tego okresu nie są zbyt dobrze udokumentowane, wiadomo tyle, że w tym czasie poznał Kazimierza Pułaskiego oraz to, że walczył z Rosjanami w bitwach pod Tłustem i o Żwaniec. W kwietniu 1769 zostaje ranny w potyczce pod Nadwórną na Podolu, w której to Rosjanie rozbijają jego oddział. W efekcie dostaje się do niewoli i zostaje wysłany do Kijowa. Tam opatrzony odzyskuje zdrowie i wraz z towarzyszem broni, szwedzkim majorem Adolfem Wynbladthem zostaje zesłany do miasta Kazania położonego na Syberii. W Kazaniu, jako szlachcic był dobrze traktowany i miał okazje w miarę swobodnie spotykać się z innymi zesłanymi konfederatami. Konfederat i literat, Karol Lubicz Chmielewski tak opisuje poznanego wówczas Beniowskiego w swojej książce „Pamięć dzieł Polskich”, cytuję „..ten człowiek dość mizernie dostał się w niewolę, bo ze wszystkiego od wojska nieprzyjacielskiego obdarty i ogołocony. W Kazaniu jednak mianując się być ewangelickiej wiary, od ewangelików znacznie wsparty, a znając dobrze chimikę i z złotnikiem tamtejszym zaprzyjaźniwszy się, używali wspólnie tej sztuki, że wkrótce przyszedł do znacznych pieniędzy i porządnej garderoby. Był to człowiek nie tylko wysokiej edukacji i wiele języków umiejący, ale przy tym bystrego i nader wykrętnego rozumu. Generał gubernator lubił się z nim bawić i często zabierał go do swego stołu”. Sielanka nie trwa długo, bo już w październiku 1769 wydaje się, że Beniowski wraz ze swoim szwedzkim towarzyszem uknuli spisek w celu organizacji uwolnienia i ucieczki przetrzymywanych w syberyjskiej Kałudze przywódców Konfederacji Barskiej. Po zdradzie planów, nie daje za wygraną, ucieka z zesłania i w efekcie tej eskapady przebija się przez ogromne obszary Rosji by wylądować w Petersburgu. Tam wraz ze swoim szwedzkim przyjacielem i kompanem, próbują wydostać się z Rosji na pokładzie holenderskiego statku handlowego. Niestety, jednak znów zostają zdradzeni, tym razem przez kapitana jednostki, którą mieli uciekać i wydani Rosjanom. Poniżej jako ilustracja tego fragmentu, plan miasta Petersburg z 1776 roku, które w tamtych czasach uznawane było za miasto idealne, prawdziwą perłę okresu baroku. Tam gdzieś znajduje się to nadbrzeże, z którego Beniowski zamierzał odpłynąć w sina dal….

Jeszcze w tym samym miesiącu obaj złapani konfederaci zostają zakuci w kajdany i wysłani z powrotem na Syberię. Tym razem plany Rosjan, co do ulokowania Beniowskiego są inne i w styczniu 1770 roku ląduje w Tobolsku. Już jest ciekawie, a to dopiero wstęp do „prawdziwych” przygód.
Widocznie podobnie uznał sam Beniowski, bo właśnie w tym momencie, będąc w trudnym położeniu rozpoczyna pisać swoje pamiętniki. Na ilustracji obok, pierwsze polskie wydanie dzieła w Warszawie w 1797 roku. Następnie z Tobolska przez długi 10 miesięcy podróżuje przez Rosję by dotrzeć do Ochocka, skąd w październiku 1770 na pokładzie statku „święty Piotr i Paweł” transportowany jest dalej, przez Morze Ochockie aż do docelowego miejsca zsyłki, którym okazuje się Bolszerieck położony na dalekiej Kamczatce. To absolutny „koniec” znanego ówcześnie świata, gdzie trzymano najbardziej niebezpiecznych przestępców politycznych, żeby już nigdy nie powrócili na światowe salony i nie wtrącali swoich nosów się w rosyjskie interesy. Tak Beniowski w swoich pamiętnikach opisuje miejsce, w którym miał dokonać żywota, cytuję „Składa się on z pięciuset domów, zbudowanych regularnie, które tworzą jedną jedyną ulicę, zamieszkaną przez kozaków. (…) Nazwa Bolszeriecki Ostrog oznacza miasto nad wielką rzeką, gdyż „bolszaja rieka” oznacza wielką rzekę. Na południe od miasta, w odległości strzału armatniego, zbudowana jest forteca w miarę regularna, która ma fosę, pięć bastionów i dwadzieścia armat. W tej fortecy urzęduje gubernator. Pod jego dowództwem znajduje się garnizon, liczący dwustu osiemdziesięciu żołnierzy. W niewielkiej odległości od fortecy stoi cerkiew metropolitalna; jest to drewniany budynek oddalony od wszystkich innych. Miejsce przebywania zesłańców znajduje się na zachód od miasta, w odległości pół mili od niego, w pobliżu lasu”.  Beniowski nazywany przez skazańców „Augustem Polakiem” od początku zamierzał zorganizować ucieczkę. Jako urodzony lider, szybko organizuje innych współtowarzyszy w spisek, który miał dać im upragnioną wolność. Swoje wykształcenie, talenty językowe i ujmujący sposób bycia „August Polak” wykorzystał niemal natychmiast by bardzo szybko zbliżyć się do najważniejszej osoby na tym zapomnianym przez Boga półwyspie, czyli gubernatora Kamczatki Gieorgija Niłowa. Jako nauczyciel gubernatorskich dzieci zostaje zwolniony z robót fizycznych a w tak zwanej „wolnej chwili” organizuje na terenie osady pierwszą szkołę, po to, aby uczyć także innych chętnych Rosjan. W tym okresie blisko współpracuje z urzędnikami rosyjskimi, którym pomaga w pracy przy urzędowych pismach, konwersuje w obcych językach a także, co okazuje się kluczowe dla zyskania szacunku - namiętnie ogrywa w szachy - co buduje mu doskonałe relacje. Ukoronowaniem tego okresu jest odwzajemnione uczucie miłości do Afanazji, najmłodszej córki gubernatora, z którą planuję nawet ślub i wspólne przyszłe życie. Poniżej plan sytuacyjny kolonii w Bolszeriecku z 1704 roku, tej historycznej i nieistniejącej już osady, która później wykorzystywana była jako miejsce kary dla szczególnie groźnych zesłańców.

Jednak w tym samym czasie wraz z towarzyszami niedoli, Beniowski szuka realnego sposobu na wyrwanie się z rąk swoich prześladowców. Spiskowcy w tajemnicy planują ucieczką a także zbierają broń, amunicję a nawet „domowym” sposobem konstruują bomby. Słowem, trwa normalna praca w konspiracji Społeczność osady jest jednak mała i nie jest łatwo utrzymać całą sprawę w tajemnicy, toteż w kwietniu roku 1771 o spisku dowiaduje się Afanazja, przyszła żona Beniowskiego. Cudem i miłością, udaje się ją najpierw przekonać do nie wyjawiania planu ucieczki ojcu a później nawet dołączyć do uczestnictwa w spisku. Jednak najcenniejszym sojusznikiem okazał się być kapitan statku „Święty Piotr i Paweł”, którego udało się przekonać do pomocy w ucieczce. Teraz mając umówiony transport, trzeba było już „tylko” pokonać strażników i regularne rosyjskie wojsko a potem dostać się na pokład okrętu. Tajemnicy jednak nie dało się utrzymać i już 26 kwietnia gubernator wie o planie, stąd wysyła mały odział, aby pojmać Beniowskiego i doprowadzić go przed swoje oblicze w celu złożenia zeznań. „August Polak” jednak „czuje pismo nosem”, wykorzystuje moment, wraz ze swoimi kompanami rozbraja przysłanych żołnierzy i nie czekając chwili z zaskoczenia rusza do ataku na fort, w którym znajduje się port z zacumowanym statkiem.  Tak o tym ataku mówi sam bohater w swoich pamiętnikach, cytuję, „Gdy zbliżyliśmy się na odległość pięćdziesięciu kroków, oficer dowodzący oddziałem żołnierzy zawołał, abyśmy się poddali, gdyż w przeciwnym wypadku nie będą nas oszczędzali. Odpowiedziałem, że powinniśmy najpierw poznać jego warunki, na co on zapytał, jakie my proponujemy. Rozmowa przybliżyła nas na piętnaście kroków i z tej odległości otworzyliśmy ogień. Nasi adwersarze byli tak wystraszeni pierwszą salwą, że zostawili armatę i pobiegli do lasu. (…) Użyliśmy ich własnej armaty dla ostrzału oddziału ukrytego za parowem i mój ogień, mimo iż strzelaliśmy w powietrze, nie pozwalał im podnieść się, wobec czego miałem otwartą drogę na fort. Straż, widząc nas ciągnących armatę, przyjęła nas za oddział żołnierzy i po wezwaniu nas zapytała, czy prowadzimy ze sobą więźniów, na co poleciłem jednemu z moich ludzi odpowiedzieć twierdząco. Strażnik z zapałem zaczął opuszczać zwodzony most. Gdy skończył, wpadliśmy gwałtownie znajdując w wieży dwanaście osób straży, które zostały szybko rozbrojone. Podczas gdy część moich towarzyszy zwalniała więźniów z kazamatów, kazałem podnieść most i ustawiłem straż…”Jak widać forteli Beniowskiego nie powstydziłby się sam imć Pan Zagłoba J. Po zdobyciu fortu Beniowski ruszył do swojego niedoszłego teścia, gubernatora Kamczatki w celu rozbrojenia go i uchronieniu od tego żeby stała się mu jakaś krzywda. Niestety próba znalezienia polubownego rozwiązania się nie powidła i w efekcie burzliwych rozmów gubernator wystrzelił do „Augusta Polaka” raniąc go dotkliwie. Nie złamało to jednak buntu i nie zmieniło sytuacji. Ranny Beniowski dowodził towarzyszami odpierając zaciekłe ataki Kozaków, którzy wezwani, jako posiłki zamierzali odbić fort. Potyczka zakończyła się 27 kwietnia, zginęło 9 spiskowców, 3 żołnierzy rosyjskich i 14 Kozaków. Buntownicy zdecydowali się na radykalną strategię. Zagonili okoliczną ludność cywilną, zamknęli ją w cerkwi i zagrozili jej podpaleniem. Ten desperacki krok ostudził nieco działania blisko tysięcznego regimentu Kozaków, którzy wycofali się z miasta, pozwalając spiskowcom na swobodę dalszych działań. Ciekawostką jest fakt, że Afanazja dowiedziała się wówczas, że Beniowski ma już żonę w Polsce i jako żonaty, nie może wziąć z nią ślubu, jednak mimo to nie zrezygnowała z planu ucieczki pozostając przy spiskowcach aż do finału. Przez następne dni przygotowywano się do długiego rejsu. Zbierano prowiant, pieniądze i kompletowano załogę. W efekcie chętnych do ucieczki było więcej niż pojemność żaglowca. Ostatecznie w rejs wyruszyło 86 osób w tym 9 kobiet. Z relacji Beniowskiego wiemy, że byli to głównie konfederaci barscy, jednak byli tam także rosyjscy zesłańcy oraz tubylcy mieszkańcy Kamczatki. Na okręcie wywieszono biało-czerwoną banderę z krzyżem konfederacji barskiej i wyruszono w podróż w nieznane. Jest moc, co? J Nie udało mi się zdobyć ilustracji rosyjskiego okrętu uprowadzonego Beniowskiego, jednak istnieje obraz podobnego okrętu z tego okresu, oto rosyjski „Święty Paweł” z 1791 roku.
Początkowo uciekinierzy płynęli na północ wzdłuż wybrzeża Kamczatki, jednak szybko okazało się, że ten kierunek nie ma potencjału, gdyż dotarli do ogromnych gór lodowych, które zagrażały powodzeniu misji. Po dotarciu do Wyspy Berlinga decydują się na zmianę kursu na południowy wschód. Szybko docierają do Wyspy Świętego Wawrzyńca na Alasce, gdzie dokonują niezbędnych napraw i uzupełniają zapasy. Dalej przez Wyspy Kurylskie docierają wreszcie do największej japońskiej wyspy Honsiu, gdzie dochodzi do wymiany handlowej. Po drodze odwiedzili jeszcze kilka japońskich portów, lecz wreszcie w pod koniec sierpnia 1771 docierają do Formozy (obecnie Tajwan). Tam zaatakowani przez wrogo nastawionych tubylców, w odwecie dokonują ich masakry. Spędzają na Tajwanie jakiś czas wplątując się w wewnętrzne walki polityczne akurat trwające na wyspie. Wspierają jednego z lokalnych władców i pomagają mu zwyciężyć konkurentów, za co są sowicie wynagrodzeni. Statek Beniowskiego udaje się w dalszą podróż i 22 września dociera do Makau, która jest portugalską kolonią. Załoga wówczas liczy już tylko 60 osób, z czego około 20 dalszych umiera podczas pobytu na tej wyspie w wyniku nieznanych Europejczykom, egzotycznych chorób. Jedną z ofiar tropikalnej wyspy jest Afanazja, więzienna miłość „Augusta Polaka”, która była jego wielkim sprzymierzeńcem. W efekcie w styczniu 1772 zdziesiątkowana załoga sprzedaje resztę dóbr, jakie pozostały im z podróży oraz sam okręt „Święty Piotr i Paweł”. Za otrzymane pieniądze Beniowski opłaca pozostałej przy życiu załodze wikt i opierunek podczas pobytu na Makau, sprawia nowe mundury oraz umożliwia dalszą podróż do Europy. Jedyne, co zostawia sobie nasz bohater to mapy wywiezione z Kamczatki oraz te zrobione podczas długiego rejsu po Pacyfiku. Pomimo licznych ofert kupna, zatrzymuje również rękopisy z dokładnym opisem podróży, w celu dostarczenia ich na dwór we Francji. W dalsza podróż pozostali przy życiu uciekinierzy udają się już na pokładach okrętów „Daphin” i „Laverdi” należących do Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Jako ilustracja tej części, na zdjęciu dzisiejszy widok na ruiny katedry „Świętego Pawła”, którą Beniowski musiał zapewne nie raz oglądać w pełnej okazałości, podczas swojego pobytu w Makau.
14 Stycznia 1772 wyruszają z Makau i przez Ocean Indyjski docierają do francuskiej kolonii na wyspie Mauritius. Po krótkim pobycie płyną dalej i na kilka dni cumują we francuskim przyczółku na Madagaskarze, czyli osadzie Fort Dalphin. Po tym postoju udają się już w dalszą podróż i opływając Przylądek Dobrej Nadziei przedostają się na Atlantyk. Następnie bez przygód w lipcu 1772 dobijają do Port Luis we Francji. Do celu dociera 22 spiskowców z Kamczatki w tym towarzysz Beniowskiego, szwedzki major Adolf Wynbladth. Tak kończy się długa podróż z kresu świata do cywilizacji zachodniej. Jednak to nie koniec historii J.

W sierpniu 1772 Beniowski został oficjalnie przyjęty na dworze króla Francji, któremu ofiarował przywiezione przez siebie mapy i dokumenty, przekazując je ministrowi spraw zagranicznych księciu d’Aiguillon. Francuzi przyjęli bohaterskiego „Polaka” z otwartymi rękoma, wcieli go do swojej armii w randze pułkownika i pozwolili ściągnąć do siebie ślubną żonę ze Spiskiej Soboty. Niestety nie żył już pierworodny syn Beniowskiego, Samuel, który urodził się, kiedy konfederat przebywał w rosyjskiej niewoli. Awanturnicza natura jednak nie pozwalała naszemu bohaterowi zagrzać miejsca na lądzie i szukał okazji do kontynuowania życia pełnego przygód. Pierwszy plan Beniowskiego zakładający kolonizację Tajwanu nie został przyjęty przez rząd, jednak polski szlachcic nie odpuścił i w efekcie niedługo po tym pułkownik otrzymał od francuzów misję utworzenie kolejnego fortu na Madagaskarze. W marcu 1773 wyrusza wraz z żoną w powrotna drogę na Madagaskar, najpierw kierując się do fortu, który odwiedził za pierwszym razem. Rejs trwał pół roku, kolejne kilka miesięcy pułkownik czekał na posiłki wojskowe, które były konieczne w dalszej kolonizacji wojowniczego ludu zamieszkującą tą czwartą, co wielkości wyspę na Ziemi. Następne lata to wojna z tubylcami i kolonizacja Madagaskaru. Pierwszym wymiernym efektem działań Beniowskiego była twierdza Louisbourg (obecnie Maroantsetra), z której Beniowski wysyłał swoje wojska w głąb wyspy. Po miesiącach rzadko humanitarnej walki z wojowniczymi Malgaszami, udaje mu się wreszcie podporządkować sobie całą wyspę. W 1774 roku przez króla Francji Ludwika XV zostaje oficjalnie mianowany gubernatorem i z tytułem hrabiowskim. Od tego czasu stale wzmacniał swoja pozycję, budował polityczne sojusze z tubylcami, rozbudowywał własną flotę i wojsko, by w efekcie uniezależnić się od rządu w Europie. Wówczas stała się rzecz niezwykła. W wieku 35 lat w dniu 10 października 1776 roku zostaje wybrany przez sejm madagaskarski na nowego przywódcę kraju. To prawda, że jako poddany króla Francji stoczył kilka krwawych bitew, ale też umiał przeprowadzić mądre negocjacje, dzięki którym na wyspie zapanował pokój. Powoli przekonał do siebie przedstawicieli miejscowych plemion. To oni wymyślili historie, że Beniowski jest potomkiem żony ostatniego cesarza Madagaskaru, a w końcu wybrali go swoim ampansakaba, czyli królem/cesarzem J. Według relacji Beniowskiego, elekcja na Madagaskarze przypominała nieco imprezę na Warszawskiej Woli, w której wybierano króla Poniatowskiego. Poddani padają nowemu władcy do stóp, cesarz rytualnie zabija kilkadziesiąt byków, by potem z najdzielniejszymi wojownikami przysiąc sobie braterstwo i honor, pijąc wzajemnie swoją krew (rozcinają skórę na lewym ramieniu i zlizują jej krople). Kto by pomyślał, że ten niezamożny europejski hrabia, żołnierz, konfederata, skazaniec i uciekinier, zostanie cesarzem w tropikalnym kraju o bogatych, wielowiekowych tradycjach i kulturze. Jako ilustracja tego fragmentu, poniżej francuska XVII- wieczna mapa Madagaskaru.
Początek rządów nowego władcy to pasmo sukcesów. W swoim afrykańskim państwie Cesarz Maurycy pragnie zaprowadzić wzorowana na ustroju Rzeczypospolitej demokrację szlachecką. Sejm Madagaskaru uchwala potrzebne ustawy. Beniowski powołuje Radę Najwyższą, ustanawia ministerstwa, projektuje sztandary. Dzieli Madagaskar na województwa, buduje spichlerze i fortyfikacje. Ostrożnie przemyca europejski humanitaryzm, czyli między innymi zakazuje matkom powszechnej praktyki topienia niechcianych noworodków w rzece. Francuscy żołnierze stacjonujący na wyspie przyrzekają mu swoją lojalność. Można by się zastanawiać, skąd właściwie brał się fenomen Beniowskiego? Zdania są różne, ale w wielu miejscach się pokrywają. Uczeni badający jego biografię wskazują na to, że był liderem-wizjonerem, który potrafił rozwiązywać złożone problemy a do tego umiał sobie zjednywać ludzi, gdyż zawsze wszystkich traktował z należytym szacunkiem. Wybrano go władcą, dlatego, że rozmaite plemiona malgaskie były zmęczone wzajemnym wojowaniem. Beniowski umiał zapewnić wewnętrzny pokój w kraju i wprowadzić potrzebne na wyspie reformy. Idylla trwała. Jako ilustracja zdjęcie jednego z symboli tej egzotycznej wyspy – Baobabu.
Po kilku miesiącach od wyboru na cesarza i uporządkowaniu spraw wewnątrz królestwa, przychodzi czas na politykę zagraniczną. Beniowski udaje się w podróż dyplomatyczną do Francji. Oficjalnie w sprawie traktatów o wymianie handlowej, jednak również w celu legalizacji jego tytułu, gdyż w Europie był zapewne traktowany, jako niesubordynowany pirat-samozwaniec dowodzący armią tubylców, żeby nie pisać „dzikusów”. Beniowski sądzi, że Wersal powita go z honorami. Jednak bardzo się myli, bo okazuje się, że jego postulaty zostają odrzucone. Samotny cesarz zaczyna szukać sojuszników na własna rękę. Najlepiej innego kraju, który wziąłby jego rządy pod opiekę. Poszukiwania zajmują mu osiem lat. W ich trakcie między innymi będąc w Paryżu spotyka się z Kazimierzem Pułaskim i poznaje amerykańskiego ambasadora Benjamina Franklina. Przebywa na Węgrzech gdzie kupuje majątek ziemski. Zaciąga się do armii austriackiej jako pułkownik i walczy w wojnie o Sukcesję Bawarską . Dwukrotnie udaje się do Stanów Zjednoczonych, gdzie proponuje, by „jego” Madagaskar stał się amerykańską kolonią, bazą wypadową przeciwko Anglii. Mimo znajomości z Benjaminem Franklinem, jego zabiegi o poparcie śmiałych planów politycznych są jednak bezskuteczne. Mimo to jednak udaje mu się znaleźć możnego sponsora w osobie uczonego Portugalczyka z Londynu Johna Hyacinth de Magellan, który wykłada pieniądze na ekspedycje. Beniowski udaje się do Ameryki, gdzie kupuje i wyposaża okręt „Interpid” by w październiku 1784 wyruszyć w długą drogę. Na Madagaskar dociera w lipcu 1785 roku, niestety przez lata jego nieobecności Francuzi podporządkowali sobie większość wyspy. Dla dawnego cesarza nie ma jednak już miejsca. Ludzie, którzy wybierali go na władcę, zginęli lub stracili wpływy. Stare drogi zarosły bujną trawą. Polski szlachcic po raz ostatni postanawia zdobyć wyspę. Opanowuje francuską faktorie handlowa w Zatoce Antongila. Potem, na krótko, zajmuje nawet stolice kraju. Jednak na trwałe rządy nie ma już szans. Ginie od zbłąkanej kuli w bitwie z Francuzami 23 maja 1786 roku. Zostaje pochowany nad rzeką Andranofotsy w Zatoce Antongilskiej. Przykładowe zdjęcie tej rzeki poniżej.
I tak właśnie kończy się niezwykła historia polsko-węgiersko-słowackiego szlachcica, którego przygody rozsławiły pamiętniki wydane już po jego śmierci.. Sami mieszkańcy Madagaskaru rozstrzygają spór o ocenę polskiego bohatera na jego korzyść, jednak nie notujemy miejsc pamięci po Beniowskim czy kultu jego postaci. Ot, jedna z ulic Antananarywy, stolicy wyspy, nosi jego nazwisko zaś nad brzegiem Oceanu Indyjskiego stoi niewielki pomnik poświęcony Cesarzowi Beniowskiemu (postawili go Słowacy). Pośród Malgaszów przetrwała też legenda o Długim Białym Człowieku, który bronił ich przed Francuzami i zginał w walce, jako cesarz w bitwie o wolny Madagaskar. Poniżej tablica z nazwa ulicy poświęconą dzisiejszemu bohaterowi.
Na zakończenie tego wątku wracam do szachowych wyczynów Beniowskiego podczas pobytu na Kamczatce. Ogrywał wtedy wszystkich „w okolicy” i można rzec, że był niekoronowanym królem półwyspu w tej dyscyplinie sportu J. Czego nie docenili potomni, znalazło uznanie wśród pasjonatów tej królewskiej gry. Dlatego też nazwisko podróżnika znane jest na całym świecie wśród szachistów. „Mat Beniowskiego” to jeden z najefektowniejszych motywów tej gry. Polega on na tym, że samotny skoczek matuje króla przeciwnika zablokowanego przez swoje własne figury. To chyba najlepszy i najbardziej trafiony pomnik wystawiony po latach Maurycemu Augustowi. Jako szachista-amator(straszny), nie sposób mi się nie zgodzić się z tą tezą. Żeby szerzej rozpropagować tą niezwykłą taktykę zapraszam na krótki filmik, w którym jest to bardzo prosto i ciekawie wytłumaczone.

I jak, przyznacie, że MEGA życiorys? Hollywood niech klęka i przeprasza, że jeszcze nie ma tego hitu w kinach J.  A mój wpis niech będzie drobnym hołdem dla bohaterskiego „rodaka z wyboru” w uznaniu jego zasług dla ojczyzny oraz wyjątkowych cech przywódczych. Tak zwanego dziś po amerykańsku – leadershipu J. Aktualnie to niezwykle rzadka, a przez to cenna i poszukiwana cecha charakteru. Ostatnia ilustracja, podsumowująca cały wątek.

Teraz już po licznych przygodach, możemy spokojnie jak na miłośników numizmatyki przystało zająć się srebrną monetą SAP z 1786 roku. Roku, w którym straciliśmy swojego pierwszego i chyba ostatniego Cesarza w dziejach naszego kraju. Zatem do roboty. Na wstępie pisałem już, (kto teraz o tym pamięta), że złotówka z roku 1786 jest monetą niezwykłą a nawet wyjątkową. Czas teraz rozszyfrować ta kwestie i udowodnić, że tak jest w istocie. Rok 1786 w mennictwie Rzeczpospolitej był rokiem wyjątkowo trudnym. Polska dobra moneta nadal była skupowana i wywożona z kraju w celu przetopienia. Przez co jedynym koronnymi środkami płatniczymi będącymi w obiegu w praktyce były monety miedziane, które z racji niskiego nominału były bardzo niewygodne w użyciu handlowym. Przez to do łaski wróciły srebrne monety pruskie, rosyjskie i austriackie, które zyskiwały na popularności i nieoficjalnym kursie. Jedynym rozwiązaniem sytuacji była porządna reforma systemu monetarnego w Polsce. Jednak reformę należało dobrze przygotować, co trwało dość długo i skutkowało konkretami dopiero w samej końcówce roku. Można by teraz zakrzyknąć słynne –„jak żyć?”, w kraju, w którym mennictwo koronne umiera. Bić monet nie ma z czego, a nawet jak się cos już wyprodukuje, to i tak zaraz znika z obiegu  Z drugiej strony mennica przynosiła ciągłe straty, gdyż z braku środków i materiału więcej stała bezczynna niż wykorzystana. Rysuje się nam, więc rocznik, 1786 jako wyjątkowo ciężki i takim był w istocie. Jednak zanim „nadciągnęła kawaleria” w postaci II reformy jakoś trzeba było ten czas przetrwać. I to jest właśnie jedna z ciekawostek mennictwa koronnego w czasach SAP.

Podziwiając, zbierając czy badając monety Stanisława Augusta Poniatowskiego dojdziemy szybko do wniosku, że jedne roczniki są popularne a inne nie. Niewielu miłośników monet zdaje sobie pewnie sprawę, że rocznik 1786 jest szczególny, gdyż w ciągu całych 12 miesięcy mennica w Warszawie biła zaledwie tylko dwa nominały srebrnych monet. Nie ma w historii mennictwa koronnego SAP równie „ubogiego” roku. Próżno szukać talarów z 1786. Nie ma również półtalarów, dwuzłotówek a nawet groszy. 10-cio i 6-cio groszówek w tym roku jeszcze nie znano. Co zatem zostaje? Tak, tylko półzłotki, (które już kiedyś opisałem, wpis do znalezienia po prawej stronie tego tekstu) oraz dzisiejszy bohater, czyli złotówka. Jest to, więc rocznik, w którym spotkamy tylko te dwa nominały a i to nie będą spotkania zbyt częste. Złotówki w 1786 roku wybito jedynie w nakładzie 164 018 sztuk. Mamy, zatem pierwszą cechę, która świadczy o niezwykłości srebrnej czterogroszówki. Jednak to nie wszystko. Proszę spojrzeć na zdjęcie poniżej.
 I tak jak starałem się pokazać na ilustracji, na której ustawiłem obok siebie trzy sąsiadujące roczniki złotówek od 1785 do 1787 roku. Już na rzut oka możemy zauważyć, że moneta z 1786 jest „przejściowa” – stąd właśnie jej niepowtarzalny i wyjątkowy charakter. W żadnym innym roczniku nie spotkamy tego typu awersu, jaki znamy z monet Poniatowskiego wybitych podczas obowiązywania II reformy menniczej, połączonego ze „starym” rewersem rodem z początkowych lat mennictwa koronnego w Warszawie. Podsumowując, mamy dziś na tapecie monetę wybitą, jako jedna z dwóch nominałów srebra bitych w tym roczniku, z niewielkim nakładem, który i tak w większości został wywieziony za granicę celem przetopienia a dodatkowo „przejściowym układzie” awers/rewers, jakiego nie spotkamy nigdzie i nigdy więcej. Przyznacie, że jak na zwykłą złotówkę, to dokonanie nietuzinkowe. Teraz mając już wiedzę, z jakim to zabytkiem mamy do czynienia, przejdźmy do dalszych analiz, jakie standardowo mają miejsce na moim blogu. Na początku analiza obu stron monety, ich charakterystyka oraz poszukiwanie ewentualnych odstępstw od normy w celu ustalenia ilości stempli i wariantów. Następnie badanie ilościowe, ustalenie rozkładu procentowego, szacunek nakładu i w efekcie propozycja aktualizacji stopnia rzadkości. Słowem, jest, co robić J.

Na pierwszy ogień, weźmy awers. Głowa króla, jaką w najnowszym katalogu monet SAP autorzy określają, jako „TYP 4”. W złotówkach 1766-1782 mamy TYP 1, potem 1783-1785 TYP 3 i w efekcie od 1786 roku aż do końca bicia tego nominału w 1795, oficjalny wizerunek panującego „obsługuje” TYP 4. Brakuje TYPU 2, który nie został użyty na złotówkach, ale możemy ten typ portretu spotkać na przykład na półtalarach czy talarach w roczniakach 1768-1782 (to ten wizerunek z włosami spiętymi opaską).  Ok mamy, zatem ustalony obraz Stanisława Augusta Poniatowskiego w średnim wieku, który otaczają standardowe napisy otokowe STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L. Podczas badania, jakie przeprowadziłem na próbie 24 egzemplarzy udało mi się wyznaczyć dwa różne stemple awersu złotówki. Ponieważ różnica pomiędzy nimi, to zwykłe przesunięcie napisów względem portretu króla, to tradycyjnie nie będę nazywał ich wariantami awersu. Z wariantami mamy do czynienia wówczas, jeśli te różnice są istotne i występują, jako element rysunku, napisu lub minimum interpunkcji. W tym przypadku to jedynie warianty stempla awersu. Czyli o jedna liga niżej. Znam miłośników monet, którzy przywiązują do tego sporą wagę, ba – nawet zbierają poszczególne stemple, stąd dziś się nie ograniczam i specjalnie dla nich pokazuje oba stemple. Poniżej zdjęcie z zaznaczeniem charakterystycznego punktu służącego do ich odróżnienia.
Jak widać użyłem po raz kolejny jaśnie wielmożnego nosa króla dobrodzieja J. Ot, zawsze jest dobrze wziąć coś wystającego, co się najlepiej do tego nada.  A ponieważ portret władcy jest w ujęciu od szyi w górę, to zbyt wiele części Poniatowskiemu znów nie odstaje, zatem wybór był w miarę prosty, rzekłbym intuicyjny J.

Teraz rewers. Układ standardowy, znany od wielu lat. Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych. Napisy typowe dla monet czterogroszowych bitych na podstawie I reformy z 1766 roku, zawierające informacje o próbie srebra, nominale, roczniku i inicjały zarządcy mennicy. Zatem podróżując jak Beniowski wzdłuż wskazówek zegara mamy po kolei: LXXX.EX.MARCA (E.B./4.GR.) PURA.COL:1786. Więcej elementów, herby, napisy, ozdoby – to potencjalnie większa możliwość do znalezienia istotnych różnic. Zobaczmy, co udało mi się odszukać na 24 zdjęciach tej części złotówki.
 Znów nie znalazłem nic więcej ponad drobną różnicę polegającą na przesunięciu napisów otokowych względem herbu i korony. Na ilustracji zaproponowałem odróżnienie obu stempli po linii, jaką tworzy pozioma średnica rewersu. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że można było wybrać coś innego, na przykład odmienna odległość, jaka dzieli datę (lub samą kropkę po dacie) od korony. Jednak testując oba rozwiązania podczas badania zdjęć, doświadczyłem, że o wiele wygodniejszą i uniwersalną zmienną jest ta pozioma linia. Jak celuje w spód litery „L” to zawsze jest pewny stempel 1 a jak w górę to zawsze będzie to, to drugie narzędzie. Dodatkowo na prawym zdjęciu, które użyłem powyżej można odnieść wrażenie, że brakuje tam kropki po cyfrze „4” w nominale. Jednak jest to jedynie złudzenie spowodowane niecentrycznym biciem tej konkretnej sztuki. Na wszystkich pozostałych monetach z tym stemplem rewersu, kropka jest na swoim miejscu. Na teraz, wydaje mi się, że pozostałe zmienne są identyczne. Zatem znów nie ma mowy o odmianach czy wariantach. Zostają tylko dwa stemple, które można szybko odróżnić za pomocą powyższego rysunku.

Podsumowując ten ustęp, mamy po dwa stemple awersu i rewersu. Ciekawostką jest to, że razem tworzą 3 warianty monety, gdyż istnieje hybryda, w której 2 stempel awersu połączono z 1 stemplem rewersu. Dla lepszego zobrazowania tej sytuacji, użyje tych zmiennych w tabelce poniżej.
Żeby nie tworzyć pozorów występowania istotnych różnic, zastosowałem nazewnictwo „STEMPLE1”, „STEMPLE2” oraz „HYBRYDA”. Jak już wiemy, co i jak z nawami, to teraz zobaczmy ile, jakich zestawów udało mi się namierzyć, podczas poszukiwań na lądach i oceanach numizmatycznych oceanów.
Trochę „popłynąłem” z tymi porównaniami, ale dobrze wiem, że przy Beniowskim to i tak jestem tylko „małe Miki” J.  Mamy jedną parę odpowiedzialną za około połowę spotkanych monet oraz dwie pozostałe, które rozkładają się „po ćwiartce na głowę”. Co by tu dodać… ech, napijmy się J. Odnieśmy to teraz do nakładu, żeby uchwycić skalę, jaką w praktyce mogły przybrać nakłady bite odpowiednimi zestawami narzędzi.
Dziś poszukując tej monety na rynku już wiemy, że nakład w ilości grubo ponad 100 tysięcy egzemplarzy jest tylko ilością teoretyczną. Wiele z tych monet zaraz po wprowadzeniu do obiegu trafiło do żydowskich kantorów skupujących dobrą polską monetę w celu przetopienia. Ile jej zostało w obiegu wówczas, a ile przetrwało do naszych czasów? Tego nie podejmuje się zgadywać, dość powiedzieć, że musiałem naprawdę wyjątkowo (tak jak jeszcze nigdy) postarać się o to żeby zdobyć odpowiednią ilość materiału badawczego. Jak dotąd w handlu spotkałem na swojej drodze dosłownie kilka egzemplarzy. Tych ładnych nie udało mi się pozyskać, te słabsze odpuściłem i w efekcie cały czas czekam na swoja złotówkę z 1786 roku. Niech to będzie jakaś ilustracja i wstęp do aktualizacji stopnia rzadkości. Edmund Kopicki lata temu przydzielił temu rocznikowi stopień R1, który do teraz jest powielany i obowiązuje w znanych mi katalogach. Jaki jest mój głos w tej sprawie, pokazuje w ostatnim zestawieniu poniżej.
Moim zdaniem minimum o jeden stopień należy przesunąć wajchę w stronę „rzadka sztuka”. W tabelce rozdzielającej nakład na stemple, pokusiłem się nawet o R3. Uważam to za całkowite minimum i nie zdziwi mnie jak jakiś profesjonalny badacz numizmatyczny (liczę, że pojawi się ktoś, na kim można by polegać) przeprowadzi naukowy dowód uzasadniający stopień R3 dla całego nakładu. Na to czekam J.

Teraz już pozostał mi tylko ostatni moment, czyli przedstawienie złotówki z 1786 w układzie katalogowym. Moneta została opisana w najnowszym katalogu autorstwa Parchimowicz i Brzeziński „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”, jako „okrągłe” 20. Nie ma odmian i wariantów, więc obywało się tym razem bez dodatkowych liter obok liczby.

ZŁOTÓWKA 1786

20. Bez odmian i wariantów. Po dwa stemple awersu i rewersu.
Awers: Głowa króla typ 4. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (E.B./4.GR.) PURA.COL:1786.
Nakład łączny rocznika = 164 018 sztuk
Szacowany stopień rzadkości = R2/R3

To tyle na dzisiaj. Mam nadzieje, że zarówno niezwykła historia życia i przygód hrabiego Maurycego Augusta Beniowskiego jak i unikalna złotówka z 1786 roku, przypadła do gustu miłośnikom monet. Mam świadomość tego, że temat jest ogromny i poruszyłem zaledwie „kamyczek” na wierzchołku wielkiej kamiennej góry. Istnieje jednak wiele źródeł na ten temat, zatem jest gdzie poszukiwać i znajdować bardziej szczegółowe/naukowe relacje. Dziękuję za doczytanie do tego miejsca i zapraszam już niebawem. Mam jeszcze parę dni urlopu, więc chciałbym to uczcić napisaniem czwartego wpisu w tym miesiącu J.

W tekście użyłem informacji, danych a czasem nawet cytatów - z niżej wymienionych publikacji dostępnych bezpłatnie w internecie: „Maurycy Beniowski: Polski cesarz Madagaskaru” z portalu national-geographic.pl LINK , dwa artykuły z portalu histmag.org „Maurycy Beniowski - bunt na Kamczatce” i „Niezwykłe podróże Beniowskiego. Jak konfederat barski trafił do Japonii?” autorstwa Mateusza Będkowskiego LINK 1 LINK 2 ,„Maurycy Beniowski - prawdziwa historia” Mikołaj Gliński ze strony culture.pl LINK ,znów Mateusz Będkowski tym razem „Maurycy Beniowski władca Madagaskaru” ze strony on.interia.pl LINK ,blog podróżniczy autorstwa Magdy i Macieja „ByliśmyTam” LINK DO BLOGA ,forum historycy.org – wątek poświęcony polskim koloniom LINK ,portal Wikipedia.pl . Zdjęcia i ilustracje historii o Beniowskim pochodzą z wyżej wymienionych źródeł lub zostały wyszukane za pomocą google grafika. Zdjęcia monet zaczerpnąłem z archiwów aukcyjnych Warszawskiego centrum Numizmatycznego i Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka. Film szachowy jest oczywiście z portalu Youtube.com.