Czasy SAP


SŁOWO WSTĘPU: Na tej stronie będę umieszczał wszystkie wpisy z głównej strony blogu związane z historią Polski w II połowie XVIII wieku pod panowaniem Stanisława Augusta Poniatowskiego.

========================================================================

Skarby Mennicy Warszawskiej odnalezione w Łazienkach

Tym razem, przedstawię relację z wizyty na wystawie numizmatycznej „Skarby Mennicy Warszawskiej 1766-1868”. Wystawę zorganizowała Mennica Polska S.A. oraz Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie, jako jeden z głównych elementów obchodów rocznicy 250-lecia powstania mennicy w Warszawie. Ekspozycja została udostępniona zwiedzającym od dnia 12 maja w Łazienkach Królewskich w przepięknym, neoklasycystycznym budynku Starej Oranżerii w Sali Królewskiej Galerii Rzeźby.

Zanim przejdę do samej wystawy to zatrzymam się na chwilę na Parku Łazienki Królewskie, który był przecież nierozłącznie związany ze Stanisławem Augustem Poniatowskim a to w końcu blog nie tylko o monetach okresu SAP, ale też w dużym stopniu o naszym ostatnim królu.

„Letnia rezydencja ostatniego króla Rzeczypospolitej Stanisława Augusta to dla mieszkańców Warszawy najszczęśliwsze miejsce w stolicy, zaś dla turystów miejsce, które trzeba koniecznie odwiedzić. Łazienki to symboliczne dzieło Stanisława Augusta, polityka, reformatora, filozofa w koronie, wybitnego mecenasa i kolekcjonera sztuki, który przez całe swoje panowanie – od koronacji w 1764 roku do abdykacji w 1795 – dążył do przekształcenia Rzeczypospolitej w nowoczesne państwo. Po trzecim rozbiorze królestwa pomiędzy Rosję, Prusy i Austrię Stanisław August ostatecznie poniósł polityczną klęskę, ale jego wizję „republiki marzeń” symbolizują warszawskie Łazienki. Król jako Apollo rządzi światem, w którym panuje sprawiedliwość, pokój, dostatek i prostota życia. Łazienki Królewskie to alegoria poglądów politycznych Stanisława Augusta.” 

Powyższy piękny cytat pochodzi z oficjalnej strony internetowej muzem LINK  ,którą to stronę przy okazji bardzo polecam każdemu kto chciałby bliżej poznać bogatą historie tego miejsca tak mocno związanego z historią naszego kraju.

Poniżej tylko kilka najważniejszych faktów związane z historią Łazienek w II połowie XVIII wieku. Nazwa Łazienki powstała od Łaźni, którą pod koniec XVII wieku na tym ternie zlecił zbudować ówczesny właściciel Stanisław Herakliusz Lubomirski. Bliskość Zamku Ujazdowskiego sprawiła, że z czasem powstał kompleks pałacowo-parkowy a przyczynił się do tego właśnie nasz król Stanisław. Poniatowski kupił Ujazdów na terenie, którego znajdowała się Łazienka Potockiego w roku 1764. W 1772 roku zlecił budowę wczesnoklasycystycznego założenia parkowo-pałacowego, podczas której przekształcono Łazienkę w Pałac Na Wodzie. Następnie w pobliżu powstał szereg obiektów w tym Stara Oranżeria. Ciekawostką jest, że właśnie w Pałacu na Wodzie król Stanisław August Poniatowski organizował słynne „obiady czwartkowe”. Można śmiało stwierdzić, że Łazienki były czymś więcej niż tylko letnia rezydencją ostatniego króla Rzeczpospolitej. To właśnie w Łazienkach, w obiektach na terenie parku król gromadził dzieła sztuki, na który składały się ogromny zbiór malarstwa i grafiki, rzeźby oraz tak interesujących nas – numizmatów. Budynek Starej Pomarańczarni (druga z używanych nazw), powstawał w latach 1785 – 1788 pod nadzorem architekta włoskiego Domenica Merliniego. Dla tego budynku król przeznaczył miejsce, w którym stworzył ogromna galerię rzeźby oraz teatr. Łazienki staraniem króla stały się nie tylko oazą miłośników kultury i sztuki, ale także były ważnym miejscem dla rozkwitu idei państwowych. Tu w 105 rocznicę odsieczy wiedeńskiej w 1788 roku król Stanisław August Poniatowski ufundował pomnik króla Jana III Sobieskiego, który stał się ważnym miejscem na mapie patriotycznej Polski. Po III rozbiorze król na zawsze opuszcza Łazienki. Kiedy w 1798 roku umiera w Petersburgu, Łazienki nadal pozostają własnością rodziny w tym księcia Józefa Poniatowskiego.

Przejdźmy teraz płynnie do naszej wystawy. Zaczęło się trochę pechowo, bo kiedy pierwszy raz wybrałem się do Łazienek to tylko „pocałowałem klamkę”. Okazało się, że akurat w tym czasie odbywała się jakaś zamknięta impreza dla VIPów - a mnie, nie wiedzieć, czemu nie było wśród zaproszonych gości :-) . Przyznam, że ten niezaplanowany falstart ochłodził trochę mój zapał do zwiedzania. Ale co ma wisieć nie utonie, więc tylko funkcją czasu było, kiedy spróbuje raz jeszcze. Nie mogłem sobie przecież podarować wystawy, na której prezentowane są „skarby”, które pewnie widzi się raz w życiu i których pewnie nigdy nie spotkam w swoje kolekcji. Wytrzymałem tydzień i wybrałem się po raz kolejny. Tym razem organizacja nie zawiodła, pogoda była idealna i wszystko zagrało tak jak trzeba. Okoliczności przyrody były naprawdę piękne, więc mknąłem alejkami parku mijając klomby i nasadzenia wprost do budynku Starej Oranżerii. Już samo wejście na wystawę umiejscowione od strony ogrodu obiecywało, że spotkają mnie doznania, jakich nie często można uczestniczyć. Sztuka przez duże S. Przy wejściu do budynku napotkałem kasę biletową, ale nie taką zwykłą budkę tylko ładną otwartą strukturę, która nienachalnie sprawiła, że przystanąłem celem zakupu wejściówki. Okazało się, że wystawa nie zrujnuje mojego budżetu. Otrzymałem bileto-karnet w cenie 0 złotych, który uprawił mnie do wejścia do wszystkich obiektów na terenie parku. Niestety nie miałem wiele czasu a w dodatku z racji bliskiego zamieszkiwania znam ten teren, więc nie skorzystałem z pozostałych atrakcji. W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć, że oprócz darmowej wejściówki nabyłem za całe 2 złote bardzo ładnie wydaną (wysiłkiem Mennicy Polskiej S.A) broszurę. W niej zaprezentowano najważniejsze eksponaty jakie zostały zgromadzone na wystawie wraz z krótkim i przystępnym opisem. Polecam tę publikację, to naprawdę dobrze wydane 2 złote.

Na początku wspólnego zwiedzania muszę szczerze przyznać, że nie wszystkie zgromadzone eksponaty były obiektem mojego zainteresowania. Wystawa obejmuje działalność Mennicy w Warszawie od jej czasu uruchomienia 10 lutego 1766 roku (oficjalnie przyjęta data) aż do dnia 1 stycznia 1868 roku, w którym to została zamknięta przez zaborców. Tym samym, jako miłośnikowi okresu SAP skupiłem się na „swojej połowie” zbiorów. Kolejnym faktem, który należy podnieść opisując wystawę jest to, że prezentowane eksponaty maja charakter mocno przekrojowy. Czyli nie jest ich wiele, co do ilości, ale za to każdy okres z historii mennicy ma swojego przedstawiciela/i i to raczej takiego z wyższej półki. W końcu to „skarby” a nie wykopki czy też obiekty z plich targów. Pisze to dla tego, ponieważ raczej spodziewałem się tam zastać ogromną ilość pięknych srebrnych monet, które zbieram. Niestety, nic takiego nie miało miejsca – zderzyłem się z tematyką raczej „skondensowaną”. Monety koronne ze srebra były obecne w ilościach śladowych, dosłownie kilkanaście sztuk. Wniosek z tego jest taki, że jeśli interesuje Was coś bardzo konkretnego to lepiej zorientować się wcześniej czy jest wystawione, bo niestety możecie tego tam nie zobaczyć.


Ze srebrnych monet koronnych były przedstawicielki każdego nominału jednak w bardzo ograniczonej ilości, zaledwie po 1-3 sztuki. Na tych kilkunastu sztukach srebra skupiłem większa część swojej uwagi, przyglądając się im na wszelki możliwy sposób i robiąc zdjęcia jak nie przymierzając jakiś oszalały paparazzi. Najgrubszą prezentowaną monetą srebrną oczywiście były talary z flagowymi egzemplarzami z 1766 roku z wizerunkiem króla w zbroi, dalej z pięknym i rzadkim egzemplarzem z 1779 roku oraz kolejnym z 1793 roku zwanym targowickim. Udostępniono też bardzo ciekawe sztuki półtalarów, roczniki 1767, 1773 i 1784. Idąc dalej ze srebrnych monet koronnych są pokazane raczej popularne roczniki dwuzłotówek, kilka złotówek, jeden półzłotek, 6-cio i 10-cio groszówki oraz ze dwa srebrniki. Tak jak już pisałem - ilościowo raczej marnie. Ciekawostką jest fakt, że nie były to jakieś doskonałe MEGA-1 stany zachowania. Raczej wyższa średnia tego, co pokazuje się na rynku. Kilka egzemplarzy było widocznie słabszych, trudno stwierdzić zza szyby czy były wytarte obiegiem czy raczej mocno niedobite. Ponieważ monety w całości pochodzą z największych polskich muzeów i kolekcji prywatnych to można optymistyczne założyć, że zdeterminowany kolekcjoner z odpowiednim doświadczeniem i budżetem jest w stanie posiadać monety koronne porównywalne z tymi jakie były wystawiane. Poniżej prezentuje kilka zdjęć z wystawy.


Druga sprawa, o której warto wspomnieć to nowoczesna (jak dla mnie) forma prezentacji eksponatów. W Sali ustawiono kilkanaście szklano-plastikowych słupów, w których zamknięte były „nasze skarby”. Na pewno pięknie to wygląda z daleka i jako całość dobrze komponuje się z otoczeniem, neoklasycystyczną architektura i zgromadzonymi rzeźbami (nie zasłania). Nie jest niestety zbyt wygodne dla zwiedzających. Obudowa mimo tego, że przeźroczysta nie pomaga by dobrze zapoznać się z obiektem. Jeśli nawet awers monety mamy „przed nosem” to rewers z drugiej strony obudowy już nie jest tak blisko i trzeba wysiłku (wytrzeszczu oczu) żeby dojrzeć interesujące szczegóły monety. Nie ma, co jednak narzekać. Wystawa jest ładna dla oka, spójnie urządzona i sprawnie się ją zwiedza, mnie cała wizyta zajęła godzinę. Każdy „słup” swoją zawartością opowiadał inna historię i idąc zakosami od jednego do drugiego podąża się zgodnie z czasem. Tak jak napisałem już wcześniej, wiele zgromadzonych eksponatów to unikaty i obiekty są z najwyższej półki. Jak na mój gust szczególnie dużo pokazanych zostało medali upamiętniających poszczególne wydarzenia historyczne, jak na przykład medal koronacyjny, medal z okazji reformy monetarnej, założenia szkoły rycerskiej, komisji edukacji narodowej, konstytucji 3 maja , Virtuti Militari etc. Te medale naprawdę mogą się podobać szczególnie, że wiele z nich jest ze srebra i złota.

Kolejną częścią ekspozycji jest ta poświęcona samej mennicy. Interesujące są pokazane dokumenty historyczne przedstawiające powstanie, organizacje i życie mennicy oraz plany budynków. Jako ciekawostkę warto dodać, że król nabył posesję na mennicę przy ulicy Bielańskiej w Warszawie na kredyt, bo nie miał gotowych pieniędzy na jej zbudowanie. Na ten cel zaciągnął pożyczkę u ojców Paulinów z klasztoru w Częstochowie. W ten sposób podobno uzyskał 646 złotych i 268 srebrnych monet oraz 16 sztabek złota o ogólnej wartości 500 dukatów i 2 946 złotych. Jednocześnie przeor klasztoru przekazał królowi, w tym samym roku, kruszec o wartości 22 tys. 910 złotych. Tym samym nieprawdziwa jest teza, że pieniądze to zło a za fundacją mennicy stały złe moce, gminy żydowskie czy też masoni. Wracając do wystawy - ekspozycja na ten temat nie jest jednak zbyt bogata i daje zaledwie mgliste pojęcie o tym jak zorganizowana była produkcja monet. Plusem za to jest możliwość „zwiedzenia” stempli, którymi bito monety i medale. Jakość wykonania detali stempli po tylu latach wciąż robi ogromne wrażenie. Niestety nie było ani jednego stempla, którym wybijano srebrne monety koronne, więc znów nici z moich planów :-(


Na koniec raczej smutna refleksja. Wierzcie mi, że tłumu podczas zwiedzania nie było i nie trzeba się było przepychać do eksponatów. Prawdę mówiąc razem ze mną była tam może jeszcze 2-3 osoby. Liczne szkolne wycieczki, które widziałem (kilkanaście sporych grup) niestety omijały szerokim łukiem tę wystawę. Nie znam się na tym, ale zakładam, że wiele w tym temacie zależy od przewodnika grupy i jak widać nie ma tej wystawy na liście „must have” dla dzieci i młodzieży. Rozumiem, że powodem tego stanu może być napięty harmonogram. Jest wiele obiektów do zobaczenia (zaliczenia) w krótkim czasie jakim dysponuje dana wycieczka. Ale trochę smutno się robi widząc te na wpół biegnące grupy, które zanurzone w swoim pośpiechu omijają prawdziwe perełki. W sumie szkoda, bo ta wystawa jest pomyślana właśnie, jako popularno-naukowe spotkanie ze sztuką menniczą, medalierską i ogólna popularyzacja numizmatyki. Niestety podczas mojego pobytu odniosłem wrażenie, że jak ktoś już zahacza o tę wystawę to raczej zwiedzają ją w większości ludzie już zarażeni ta pasją. Para idzie w gwizdek i nici z popularyzacji …

Podsumowując, warto czy nie warto?. Zawsze jest warto brać czynny udział w życiu kulturalnym i wykorzystywać wszelkie okazje na pogłębienia wiedzy na tematy związane z naszymi pasjami. A jeśli do tego jeszcze dodać wyjątkowe miejsce wystawy oraz otaczające to miejsce „okoliczności przyrody”, to już nikt nie powinien mieć wątpliwości czy się tam wybrać. Podobno prawdziwa sztuka zawsze się obroni, ale warto ją w tej walce wspierać i być jej zagorzałym aliantem.

Wystawa jest czynna do dnia 1 października 2016 roku, polecam.

========================================================================
„Krajobraz po uczcie” według Jacka Kaczmarskiego


To już mój 10, jubileuszowy wpis na blogu, Żeby odpowiednio uczcić to małe święto zapraszam dziś wyjątkowo na krótką wizytę do "mojego intymnego świata”. Do czasów minionych w których przez długie lata dojrzewała moja fascynacja muzyką, historią oraz przygoda z szeroko pojętym nurtem patriotycznym. W maju rozpatrując sens i potrzebę założenia tej strony, jako element stały dzielenia się swoimi przemyśleniami dodałem do tytułu bloga wyrażenie „..i inne pasje”. Jakie to pasje i co konkretnie miałem na myśli ? 

Patrząc z perspektywy autora bloga historyczno-numizmatycznego oraz upływu czasu, stwierdzam, że nie maiłem jakoś szczęścia spotkać na swojej drodze ludzi lub obracać się w środowiskach, które rozbudziłyby we mnie pasje historyczne, numizmatyczne i jakieś inne zamiłowania wybitnie humanistyczne. Nikt mnie do tego zbytnio nie zachęcał i praktycznie wszystkiego czego się nauczyłem próbowałem dowiedzieć się samodzielnie. Pasji kolekcjonowania również nikomu nie mogę przypisać. jakos tak się działo, że sam sie do tego od dziecka garnąłem. Najpierw były znaczki, potem pudełka po papierosach i puszki po piwie z Pewexu, a w końcu przyszedł czas na monety. I to nie jakieś tam drogie, kolekcjonerskie czy też historyczne. Odkładałem do klasera co ładniejsze monety obiegowe wykorzystując zwykle możliwości jakie napotykałem. I pewnie bym tak zbierał je aż do dziś, gdyby nie to, że na swojej drodze spotkałem postać, która otworzyła przede mną świat którego wczesniej nie znałem i którym sie szybko zafascynowałem.  Dziś właśnie będzie rzecz o jednej z moich "innych pasji", o tej pierwotnej i ukochanej, od której w sumie wszystko się zaczęło…

Niniejszy wpis w znacznej części poświęcę czasom SAP w świetle poezji historyczno-patriotycznej mojego idola z czasów młodości – Jacka Kaczmarskiego. Wiodącym tematem będzie również ukochany instrument - gitara oraz moje z nim „nierówne zmagania”.  Zanim przejdę do osoby Jacka Kaczmarskiego a potem do analizy tego konkretnego utworu, który umieściłem w tytule napisze jeszcze kilka słów od siebie. Na gitarze nauczyłem się grać samodzielnie, metodą prób i błędów w wieku lat około 14. Na początku była to gitara akustyczno-elektryczna produkcji czeskiej. Skąd ten wybór i dlaczego zacząłem "tak ostro" ? Trudno w to dzis uwieżyć ale nie zależało to w ogóle ode mnie. Wyobraźcie sobie, że w chwili w której byłem gotowy kupić sobie pierwszy instrument, na rynku była akurat dostepna jedna, jedyna gitara i to do tego w jedynym sklepie muzycznym w moim mieście. Dziś wiem, że była dostępna nie bez powodu. Był to tak zwany „wybrakowany model” (jak to w PRL), który charakteryzował się mocno wykrzywionym gryfem (ważna część gitary), był obtłuczony w transporcie i generalnie wygladał na mocno używany. Ale z drugiej strony charakteryzowała go... dostepność "od ręki" i bardzo rozsądna ceną. Cena była decydująco ważna, ponieważ żeby sobie kupić ten wymarzony instrument, wcześniej przez 2 miesiące zbierałem na stadionie po meczach piłkarskich puste butelki po piwie. Ot, taki folklor schyłku PRL J Nauka był trudna, zdezelowana gitara nie pomagała a i dostęp do utworów, jakie można by zagrać też nie był największy. Królowały wówczas drukowane śpiewniki i jak już ktoś zdobył jakiś ciekawy tekst to najczęściej traktował go jak prawdziwy skarb, wymieniał sie nim z innymi grajkami i z reguły zapisywał go sobie na "ówczesnym twardym dysku" czyli w jakimś tajnym, własnym zeszycie. Niżej prezentuje zdjęcie strony jednego z moich śpiewników z nieco późniejszych czasów (okres pobytu w wojsku). Na początku jak już poznałem kilka podstawowych dźwięków i potrafiłem zagrać coś równie szybko jak głośno, to zdecydowanie wkroczyłem w wielki świat rocka i lokalnej sceny punkowej. Czasy końca PRL-u, na jakie trafił mój młodzieżowy bunt były idealnym czasem dla jednostek niedostosowanych takich jak ja. No future – to hasło, które było wtedy manifestem młodego pokolenia młodzieży „w ciężkich butach”, które bardzo aktywnie poszukiwało swojej indywidualnej drogi życia, często eksperymentując (też na organizmie J) i na każdym kroku zderzając się z „socjalistyczna wizją przyszłego życia w społeczeństwie ”. W tym czasie sam trochę pisałem, trochę grałem, coś kombinowałem z teatrem amatorskim – słowem, żyłem gdzieś obok tego całego siermiężnego PRL-u. Miałem wtedy nawet drobny epizod muzyczno-sceniczny oraz co ciekawe zaliczyłem też wizytę w biurze bydgoskiej cenzury. Koncert okazał się klasycznym festynem w okolicznej miejscowości i sam w sobie nie był jakoś ciekawy, natomiast interesująca była wizyta w urzedzie żeby zdobyć pozwolenie na wykonanie tych kilku piosenek. Zawsze mnie ta historia śmieszy, więc krótko opowiem. Smutny Pan z niesmakiem wziął do ręki kilka kartek z tekstami i pobieżnie zapoznał sie z naszymi głupawymi piosenkami (takie były, to fakt). Po kilkuminutowym namyśle wydał decyzje  ze teksty "są polityczne" i w takiej formie nie ma szans żebyśmy je zagrali. Jego Wysokość Smutny Pan Cenzor był łaskaw skreślić jedną linijke tekstu jednej z piosenek i nakazał na miejscu ją zmienić albo wyda oficlany zakaz. Pierwotny fragment tekstu piosenki, który nie miał wielkiego sensu ale się nam jako-tako rymował, brzmiał „…może przyda się siekierka, co schowałem ją za Gierka” - polityka wywrotowa cała gebą. Na potrzeby cenzora zmieniliśmy tekst na „…może przyda się siekierka, co schowałem ją… za garaż” Nowa wersja uzyskała akceptacje urzędnika. Głupie to, że aż śmieszne J. Zagraliśmy i tak to, co było w oryginale, nikt nawet nie zwrócił na ten nieistotny przecież faky najmniejszej uwagi, ot takie to były czasy…

W tym ciekawym okresie przemian, odskocznią od rockowych riffów stała się dla mnie właśnie piosenka patriotyczna. Był to zdecydowanie kierunek, który robudził moją świadomość społeczno-polityczną a poprzez młodzieżowe dążenie do wolności, również ukształtował mnie patriotycznie. To właśnie wtedy zainteresowałem się i „zakochałem” na poważnie w przekazie płynącym z utworów Jacka Kaczmarskiego. Potem zamieniłem wybrakowaną czeską gitarę na proste, klasyczne pudło. I tak zaopatrzony w odpowiedni sprzęt, praktycznie codziennie grałem sobie utwory Kaczmarskiego. Grałem je tylko dla siebie, w samotności, ponieważ uważałem, że te piosenki są z jednej strony zbyt intymne by odkrywać się z moimi emocjami i wyjść z nimi na do ludzi zewnątrz a z drugiej poruszają zbyt ważne dla mnie sprawy żeby ogrywać je „przy ogniskach i na imprezach”. I tak przez kolejne 20 lat, twórczość Jacka Kaczmarskiego była obecna i prawdziwie wiele znaczyła w moim życiu. Przez ten cały czas, kiedy wykonywałem piosenki barda, oprócz samego ich odtwarzania, zainteresowałem się ideami, jakie te utwory niosą oraz historiami, które opisują. Dzięki temu poznałem wiele faktów, opinii i zdarzeń, które dotychczas były poza mną. I tym sposobem wsiąkłem w temat i stałem się w pewnym stopniu miłośnikiem historii polski. Dlatego właśnie uważam Jacka Kaczmarskiego za swojego najlepszego nauczyciela historii i sztuki.  Nie wiele rzeczy na tym świecie jest mi bliższych niż poezja płynąca z jego utworów i to nawet po mimo tego, że nie od kilku lat już nie mogę czynnie grać na gitarze. Stąd już była droga prosta jak autostrada do zderzenia moich pasji kolekcjonerskiej z pasjami historycznymi. To właśnie jest geneza mojego zainteresowania polską królewską i niejako podwalina do ukierunkowania pasji na kolekcjonowanie monet Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jak widać na moim przykładzie, różne pasje mogą się wzajemnie przenikać i uzupełniać a jeśli są prawdziwe i mocne to przetrwają różne koleje naszych losów.

Wracając do autora tytułowej pieśni, to można powiedzieć: Jacek Kaczmarski jaki był, każdy widział. Są na ten temat książki i biografie, więc nie będę tu tego szczegółowo wyłuszczał. Obdarzony niezwykłym talentem poetyckim, muzycznym i mocnym głosem wyrózniał się na tle ówczesnej sceny muzycznej. Oficjalnie funkcjonował, jako „bard Solidarności”, nieoficjalnie był artystą poszukującym, zafascynowanym sztuką (głównie malarstwem) i historią, który nie krył swojego dyskomfortu z racji niewygodnej roli, jaką narzuciło mu ówczesne społeczeństwo. Nigdy nie był typem wojownika o niepodległość, za to kiedy wykonywał utwór to grał go całym sobą i było widać, że jest szczery w tym co robi. To zjednywało mu liczne grono wielbicieli, co z jednej strony lubił (szczególnie niewiasty) a z drugiej strasznie się z tym meczył. Nie potrafił ukryć swojego zażenowania i rozczarowania faktem, że prywatnie wcale nie był ikoną, za jaką inni go bezwiednie uważali. Nie potrafił spełnić wielu oczekiwań rodzącego się ruchu niepodległościowego w Polsce. Jako ciekawostkę dla osób mniej interesujących się tematyką – w licznych wywiadach i wypowiedziach zwykł mówić o sobie, że jest artystą, który nie został dobrze zrozumiany i przez to poniósł życiową porażkę. Symbolem tej „porażki” był fakt, że hymnem Solidarności uczyniono jego utwór „Mury”, nie robiąc sobie nic z tego, co autor chciał tak naprawdę w nim przekazać . Analizując ten utwór wiemy przecież, że puentą pieśni jest to, że głos pojedynczego człowieka jest ważniejszy od ryku tłumu, który posługując się krzykliwymi hasłami zawsze zniekształca prawdziwe idee płynące od jednostki. To nie było by już takie popularne…, ale na szczęście nikt w tamtych czasach się nie przejmował takimi szczegółami.  Jacek Kaczmarski wywodził się z rodziny artystycznej, co miało duży wpływ na kierunek i rozwój jego talentu. Od dziecka obcował z malarstwem i plastyką, przez co sam tworząc wiersz czy piosenkę bardzo często maluje sceny, które przesuwają się i zmieniają tworząc utwór literacki. Czasy Stanisława Augusta Poniatowskiego to czasy Oświecenia pełne doniosłych wydarzeń, stąd Kaczmarski zainteresowany sztuką i historią bardzo często czerpał z tego okresu. Szczególnie mocno nasz dzisiejszy bohater reagował na obrazy polskich twórców opisujące wydarzenia II połowy XVIII wieku. Na tym tle powstało kilkanaście znaczących utworów, jako literacki opis dzieł malarstwa polskiego. To ważne utwory dla opisu i zrozumienia czasów SAP, stąd poświęcę im osobny wpis w przyszłości.

Dziś chciałbym zainteresować czytelników tego bloga, utworem szczególnym. Dlaczego wybrałem akurat ten utwór? Po prostu, jest to moim zdaniem jeden z ważniejszych „wczesnych tekstów” autora, który idealnie pasuje do tematu tego bloga, a przy okazji jest rozliczeniem z całym okresem panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, więc pasuje też, jako pierwszy wpis związany z twórczością Kaczmarskiego.  „Krajobraz po uczcie” powstał w roku 1977, słowa i muzykę napisał Jacek Kaczmarski. Jest to jedna z pierwszych piosenek, w której autor opowiada o swoim stosunku do wydarzeń historycznych w naszym kraju. W 1978 roku utwór wszedł w skład programu artystycznego „Mury” autorstwa trójcy artystów: Przemysława Gintrowskiego, Jacka Kaczmarskiego i Zbigniewa Łapińskiego granego na scenie warszawskiego teatru „Na Rozdrożu”. Następnie po lokalnym sukcesie widowiska, zdecydowano się w 1780 roku wydać album fonograficzny z zarejestrowanym programem. Utwór znalazł się na składance „Mury” wydanej w 1981 roku, której ogromny sukces stał się punktem zwrotnym kariery i sławy Kaczmarskiego. Czasy były historyczne i na albumie nie było utworów przypadkowych, wszystkie miały ogromna moc kształtującą światopogląd społeczny. Trzeba nam wiedzieć, że bardzo często interpretacja i siła przekazu poety stawała się później obowiązującym kanonem oceny. Stąd zastanowimy się za chwilę, co Kaczmarski chciał nam przekazać rysując słowem obrazy schyłku panowania ostatniego króla polski, jednocześnie sam stojąc w przededniu rewolucji. Zanim przejdę do mojej prywatnej wersji interpretacji, zapraszam do wysłuchania oryginalnego wykonania: 





I co ? Prawdziwie "wczesny" Kaczmarski J. Jeśli ktoś chciałby sobie zapisać słowa i/lub podstawowe gitarowe akordy, to poniżej prezentuje komplet danych (jest kilka wersji akordów - taka mała analogia do monet). Jak ktoś potrzebuje to w internecie ogólnodostępne są też nuty.

Nie ogryźli kości nie dopili wina                              D G D G D
Resztek jedzenia szuka pies pod stołem               h e A7 D
Na dębowym blacie obrana cytryna                       D G D G D
I suche pestki czereśni dookoła                              h e A7 D

Odeszli z damami o zatłuszczonych wargach        e A7
Do łożnic szerokich za ciężkie zasłony                  e A7 D
Gdzie biały pudel kraj krynoliny targa                    G D G D
Przez panią w rumieńcach za fotel rzuconej          h e A7 D

A w stolicy koronacja się zaczyna                           e A7
I król światowy pokazuje szyk                                 e A7 D
Ale z obecnych nie wie jeszcze nikt                        h G D
Że na tortach dał napis "Wiwat Katarzyna"             h G A7 D

Ksiąg nie doczytali nie skończyli pisać
Drukując hymny gorące epistoły
Jakby miały spoić pękniętych ścian rysy
Gryzące pochwały pochwalne gryzmoły

Odeszli do zajęć sennych długotrwałych
Nad biurka za małe dla królewskich zaleceń
Gdzie świtem pióra skrzypiące się łamały
A świece świeciły by nic nie oświecić

A w stolicy Sejm kończy obrady
Na rękach niesiony uśmiecha się król
Ambasadorowie nie zmieniają ról
Wiedząc jak blisko od chwały do zdrady

Nie skończyli ostrzyć kos na sztorc stawianych
Nie ruszyli zamków i sal pałacowych
Nie powywieszali wszystkich zdrajców stanu
W ziemię pól bitewnych powgniatane głowy

Odeszli w sukmanach kurtach i opończach
Po dawnemu się męczyć nad nie swoją rolą
Ktoś powiedział - wiedziałem, że to się tak skończy
Na żer wyszły obce wojskowe patrole

A król bez królestwa chodził na spacery
Nie ze swojej kasy utrzymując dwór
I nie wiedział jeszcze niepotrzebny chór
Jakie kiedy i za co zalśnią mu ordery

Akt abdykacji:
"Imperatorowa i państwa ościenne
Przywrócą spokojność obywatelom naszym
Przeto z wolnej woli dziś rezygnujemy
Z pretensji do tronu i polskiej korony.
Nieszczęśliwie zdarzona w kraju insurekcja
Pogrążyła go w chaos oraz stan zniszczenia
Pieczołowitość nasza na nic się nie przyda
Świadczymy z całą rzetelnością Naszego Imienia"

Nie ogryźli kości
Nie dopili wina
Resztek jedzenia szuka pies pod stołem
Nie ogryźli kości
Nie dopili wina
Resztek jedzenia szuka pies pod stołem…

Ok. a teraz wróćmy do utworu. Autor w czterech obrazach przedstawia nam cały okres panowania ostatniego króla, od jego koronacji do abdykacji. Każdy obraz zamyka się w trzech wersach tekstu, z których pierwsze dwa są opisem ówczesnej rzeczywistości i postaw społeczno-politycznych a ostatni, trzeci jest swoistym podsumowaniem tego okresu dziejów widzianym z pozycji stolicy i króla. Tłem utworu są zgryźliwe komentarze narratora tłumaczące kontekst każdego z obrazów i jego wpływ do ziszczenia się tragedii narodowej, która w domyśle jest nieunikniona i czeka aż dopełni sie los kraju.

W pierwszym obrazie widzę jasny przekaz XVIII-wiecznej, polskiej szlachecko-magnackiej pychy i przepychu, który był sposobem na życie dla całych pokoleń dobrze urodzonych. Te lata beztroski i nieodpowiedzialność polityczna najważniejszej wówczas klasy społecznej została przez autora przedstawiona, jako praprzyczyna wypadków prowadzących w efekcie do koronacji Stanisława Augusta Poniatowskiego.  Autor w opisie uczty podczas koronacji daje nam wymowny przekaz świadczący o sztuczności i niewłaściwości tej sytuacji.  Jednej strony mamy opis wielkopańskiego szyku nowego władcy podczas uroczystości a z drugiej jawi się nam prawdziwy podmiot imprezy - Caryca Katarzyna II – co od razu marginalizuje króla do roli marionetki w obcych rękach.

W obrazie drugim autor przedstawia opis ułomności ówczesnego społeczeństwa i jego władzy w kontekście nieskutecznej polityki wobec ingerencji obcych sił wyrywających połacie naszych ziem podczas rozbiorów. Końcową sceną tego obrazu jest radosny pochód, w którym król niesiony jest na rękach tłumu tuż po uchwaleniu przełomowej w dziejach kraju Konstytucji 3 Maja. I tu znów na koniec mamy komentarz narratora wieszczący rychłe zdrady obcych mocarstw, którym nie w smak była silna i nowoczesna I Rzeczpospolita.

Obraz trzeci to czas Insurekcji Kościuszkowskiej. Autor opisuje rewolucyjną rolę niższych stanów w heroicznej walce o niepodległość kraju oraz rozliczenie zdrajców. Wieszani targowiczanie są symbolem zmian i wpływu rewolucji francuskiej na radykalizacje ówczesnych nastrojów społecznych.  Widać też beznadziejność całej sytuacji, walka nie ma szans powodzenia i jest z góry przegrana. (Kaczmarski również w późniejszych utworach opisujących kolejne polskie zrywy narodowe był zwykle ich krytycznym recenzentem). Ostatnim i mocno kontrastującym akcentem tego fragmentu utworu jest postać króla beznadziejnie bezsilnego w obliczu kolejnej klęski za czasów jego rządów.


Finalnym obrazem utworu jest recytacja aktu abdykacji, w którym narrator wciela się w postać króla i w pierwszej osobie zwraca się do imperatorowej Katarzyny II zrzekając się korony.  Słowa użyte przez króla podczas przemowy abdykacyjnej są tak dobrane, aby jeszcze bardziej podkreślić beznadziejność i sztuczność całej sytuacji, w której Stanisław August „bezkrwawo” kapituluje i oddaje władze wrogowi. Utwór kończy nawiązanie do słów pierwszej zwrotki, co osobiście odczytuje, jako wyrażenie przez autora swojego zdania na temat rzeczywistych powodów upadku I Rzeczpospolitej. Król był tylko narzędziem w rękach polityków. Kaczmarski pisząc ten utwór w 1977 roku zdawał sobie sprawę z kontekstu politycznego oraz dyskusji, jakie wywoła taki sposób pokazania utraty niepodległości.  Pokolenie czasów Solidarności nie bez powodów doszukiwało się w tym utworze nawiązania do stanu kraju w okresie PRL, co miało wpływ na znaczna popularność, jaką uzyskała ta piosenka. 

Z mojej perspektywy to najpiękniejszy sposób, jaki mogę sobie wyobrazić na opowiedzenie historii o czasach ostatniego króla i upadku naszej państwowości. Ten skondensowany przekaz może i pomija wiele ważnych faktów (autor nie wspomniał nawet słowem o wybitnie pięknych numizmatach J), ale forma obrazów malowanych słowem i dźwiękiem, genialna poetyka oraz mocna puenta są tak plastyczne, że każdy może sobie to wyobrazić na własny sposób. Do czego oczywiście zachęcam.

To koniec, dziś było trochę inaczej. Liczę, że mimo wszystko nie zanudziłem i tradycyjnie dziękuję za doczytanie do tego miejsca. Obiecuję, że za tydzień wracam do monet J 

Tworząc ten wpis wykorzystałem nagranie utworu z serwisu Youtube, tekst wraz z akordami z serwisu wywrota.pl oraz zdjecia wyszukane przez funkcje grafika google.
=======================================================================

Rejtan, czyli upadek Polski…oczyma rosyjskiego ambasadora 


Nadszedł długo przeze mnie oczekiwany czas, w którym po raz pierwszy (pewnie nie ostatni) będę mógł się odnieść do bardzo interesującego mnie okresu historii nowożytnej, jaką jest I Rozbiór Polski. Ciekawi mnie jednak nie tylko sam fakt podziału kraju pomiędzy wrogo nastawionych sąsiadów, ale również proces, czyli wszelkie okoliczności i uwarunkowania, które poprzedziły ten narodowy dramat i które go spowodowały (również pośrednio). Miałem ten temat na uwadze jeszcze przed założeniem bloga, można nawet rzec, że wyrażenie swojego poglądu na ten temat, było jednym z istotniejszych z mojego punktu widzenia przesłanek do utworzenia tej strony. Tym milej mi dziś rozpocząć dyskusje na ten istotny dla „prawidłowego zrozumienia” historii polski temat. Temat, na który praktycznie każdy z nas ma już swoje wyrobione zdanie. Zdanie, które statystycznie i bezwiednie niestety najczęściej „idzie po najmniejszej linii oporu”, (czego nie krytykuję, a nawet uważam, że to jest naturalne i ludzkie) odwołując się do wizji, z jaką wszyscy pamiętamy między innymi ze słynnego obrazu Jana Matejki (jeden obraz wart jest 1000 słów). Nasze zdanie, które zostało niejako „wyhodowane” przez czasy i kulturę, w których żyjemy oraz przez wartości, jakie dziś wyznajemy. Pogląd, który został zaprogramowany w nas przez program nauczania historii na poziomie szkolnym, często oparty o popularne opinie oraz o mity takie jak te o „patriotycznym zrywie Konfederacji Barskiej”, „starego dobrego szlachcica Rejtana drącego w drzwiach swoje szaty” oraz „nieudolnego zdrajcy, króla Stanisława Augusta Poniatowskiego”. Po co robię i dlaczego mam zamiar kopać się z koniem? Na pewno nie mam zamiaru nikogo pouczać, ani też narzucać nikomu mojego „jedynie słusznego” zdania. Robię to, dlatego, że uważam za swój obowiązek podzielenie informacjami, jakie udaje mi się pozyskać badając czasy i numizmatykę okresu SAP.  Moim zdaniem powszechna wiedza o I Rozbiorze Polski, która jeśli zostanie pozostawiona sama sobie na aktualnym, raczej ogólnym poziomie i nie będzie pogłębiona przy innych okazjach - może już nigdy nie zostać skorygowana. W efekcie może to już nas na zawsze skazać na uznanie za pewnik, różne czasem naprawdę wątpliwej, jakości interpretacje, które (nie tylko moim zdaniem) bardzo często mijają się z prawdą historyczną. I właśnie o stworzenie takiej okazji do dyskusji, platformy do wymiany poglądów oraz okazji do zaprezentowania własnego punktu widzenia mi się tutaj rozchodzi. Chce dać sobie oraz każdemu amatorowi numizmatyki SAP szansę na lepsze poznanie tego okresu oraz na ustalenie możliwie najbardziej obiektywnej prawdy o tych wydarzeniach. Poniżej mapa z zazanczonym obszarem zagarnietym przez państwa zaborcze.



Blog jest postawiony trochę na głowie, więc nikogo nie powinno już dziwić, że pójdziemy z tematem trochę „od końca” i dziś konkretnie zajmiemy się jedynie ratyfikacją traktatów rozbiorowych. W dalszej części wpisu wspólnie poszukamy ziaren prawdy o wydarzeniach, jakie rozegrały się w warszawskim sejmie z 1773 roku w wyniku, których formalnie zatwierdzono I Rozbiór Polski oraz zderzeniem tej wiedzy z najpopularniejszymi wyobrażeniami o tym wydarzeniu. Myślałem chwilę, jaką sekwencją dalej poprowadzić swój wywód żeby był w miarę spójny i nie zmęczyć materiału J. Zacznijmy, zatem od wizji, jaką większość z nas ma przed oczami myśląc o niesławnym czynie sejmu, który zgodził się na rozbiór kraju. Przywołajmy, zatem to wyobrażenie, oto obraz „Rejtan – upadek Polski”, jaki w 1866 stworzył 28-letni wówczas krakowski malarz Jan Matejko. Zanim o samym obrazie, garść ciekawostek z XIX wiecznej epoki. Matejko tworząc swoje dzieło oryginalnie miał w zamyśle alegoryczne przedstawienie utraty wolności i suwerenności kraju oraz roli, jaką w tym upadku odegrały najbardziej uprzywilejowane warstwy polskiego społeczeństwa. Artysta realizował już wówczas swój ideowy przekaz zapoczątkowany w 1864 roku obrazem „Kazania Piotra Skargi”. Obraz „Rejtan…” został wystawiony w krakowskim towarzystwie naukowym i niemal od razu stał się obiektem wielkich kontrowersji. Płótno zostało przyjęte bardzo krytycznie przez ówczesną opinię publiczną gdyż zdaniem oponentów był on zbyt aktualną i „jeszcze żywą” w społeczeństwie ilustracją przyczyn upadku Powstania Styczniowego. Możemy od razu stąd wysunąć wniosek, że protestująca wtedy opinia twierdziła, że do rozbiorów i upadku powstania… przyczyniły się podobne siły, zatem nasz naród niczego nie nauczył się na swoich błędach. Zaciekli krytycy, wśród których nie zabrakło znanych artystów (między innymi Wojciech Kornelli Stattler pierwszy mistrz Matejki, który uczył go malarstwa w akademii Sztuk Pięknych w Krakowie), popularnych pisarzy (Cyprian Kamil Norwid i Józef Ignacy Kraszewski hejtowali dzieło w prasie i publikacjach), kleru oraz możnych magnatów, czyli potomków arystokratów przedstawionych na obrazie (w przypadku kleru mowa o „potomkach” jest tylko skrótem myślowym J). Padały nawet hasła nawołujące do zniszczenia dzieła.  Szum w kraju był ogromny, ale idealista Matejko nie ugiął się pod naporem krytykantów, co więcej wykonał kolejny ruch i zgłosił swoje dzieło na Wystawę Światową w 1867 roku w Paryżu. Obraz na wystawie był prezentowany w „dziale austriackim” (Powstanie Styczniowe nie przywróciło nam wolności), zyskał sporą popularność wśród znawców i w efekcie nagrodzono je nawet medalem. Po wystawie obraz został za 50 tysięcy franków kupiony przez cesarza austriackiego i spoczął w Wiedniu. Do kraju powrócił dopiero po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku. Dziś znajduje się w Zamku Królewskim w Warszawie. Tyle o emocjach XIX społeczeństwa i teraz wróćmy do samego obrazu, który prezentuje poniżej.


Matejko nie krył, że na swoim płótnie pokazuje jedynie artystyczną interpretacje zdarzeń historycznych, która jest symbolem upadku moralnego szlachty i kleru, który w efekcie doprowadził do utraty niepodległości.  Mimo tego, że autor z całą mocą podkreślał, że obraz nie jest ilustracją z przebiegu konkretnego zdarzenia a jedynie zbiorem osób i symboli minionych czasów - ta teza do naszych czasów bardzo się rozmyła i praktycznie nie przetrwała w świadomości społecznej. I o tym właśnie będzie kolejnych kilka zdań.

Na początku trzeba napisać, że Matejko miał święta rację i większość z przedstawionych na obrazie scen w rzeczywistości nie miała miejsca i są jedynie pełnym symboli wytworem wyobraźni artysty. Po drugie należy od razu podać do publicznej wiadomości, że ze wszystkich znamienitych osób (śmietanka towarzyska II połowy XVIII wieku) uwiecznionych na płótnie – rzeczywiście w posiedzeniu sejmu rozbiorowego w 1773 roku uczestniczyło ich zaledwie 3 (słownie: trzech!). Pozostali przedstawieni przez malarza pełnią tam jedynie role symboliczne na równi z „przewróconym krzesłem” i „rozsypanymi monetami”. Kto zatem uczestniczył w obradach sejmu, który zatwierdził rozbiór? Otóż byli to: przegłosowany i jak zwykle bezradny aktualny władca Stanisław August Poniatowski, tryumfujący i dominujący marszałek sejmu z 1773 roku Adam Łodzia Poniński oraz ekspresyjny poseł województwa nowogródzkiego (dziś Białoruś) Tadeusz Rejtan. Który to jest ten Rejtan, każdy wie – został przez artystę symbolicznie pokazany jak próbuje nie dopuścić do zdrady i własnym ciałem blokuje wyjście z sali obrad. Marszałek Poniński (główny sprzedawca ojczyzny na usługach i pensji zaborców) to ten „w czerwonym” na pierwszym planie. Natomiast nasz król Stanisław August Poniatowski (też często na usługach obcych sił, które płaciły za dostanie życie i spłacały długi), to nie ta strojna w szaty osoba, która stoi obok Ponińskiego (to akurat jest magnat Stanisław Szczęsny Potocki, którego z tego, co zdążyłem się zorientować, większość myli z królem) – a został przedstawiony na drugim planie w głębi obrazu, jak ze rezygnacją biernie przypatruje się wydarzeniom, na które wcześniej już stracił wpływ. Pozostałe osoby uwiecznione na płótnie nie były świadkami tych wydarzeń, ponieważ nie przebywały w tym czasie w Warszawie a często nie było ich nawet w Polsce jak na przykład ambasador Repnin, który w roku 1773 nie był już czynnym ambasadorem i przebywał „u siebie w Rosji”. Nie bez znaczenia jest również fakt, że niektóre osoby przedstawione na obrazie w 1773 roku wyglądać musiały zupełnie inaczej z powodu swojego wieku, jak na przykład Hugo Kołłątaj, który w czasie sejmu miał w wtedy zaledwie 23 lata i był studentem w Rzymie. Są też osoby, które powinny być duchami gdyż w roku 1773 już nie żyły, jak na przykład magnat Franciszek Salezy Potocki, który zmarł rok wcześniej. Tym samym obraz nie może w żadnym wypadku służyć współcześnie, jako ilustracja tego historycznego wydarzenia a jedynie (jak chciał tego artysta) tylko, jako symboliczna wizja upadku ojczyzny. Nie ulega jednak wątpliwości, że pomimo tego, że diagnoza przedstawiona przez artystę jest z gruntu rzeczy słuszna, niestety oparta została w większości na symbolach (jak to sztuka), które nie w pełni zostały zrozumiane i zinterpretowane zgodnie z myślą malarza. Na koniec z punktu widzenia badacza czasów SAP, niestety trzeba uznać, że (jak już wyżej napisałem człowiek jeden obraz przyswaja lepiej niż 1000 słów) w wyniku późniejszej wielkiej popularności dzieł malarza, do niektórych arystokratów z tego obrazu (znanych z imienia i nazwiska) w tym szczególnie do ostatniego króla, Matejko nieumyślnie przyczepił „łatkę sprzedajnych zdrajców ojczyzny”. Zapewne artysta nie zdawał sobie wtedy sprawy z siły sprawczej swojego dzieła lub uznał, że cena, jaką poniosą niektóre postacie historyczne warta jest końcowego efektu. Stawiam na to, że chciał uzyskać piorunujący efekt, dlatego też użył takich symboli żeby wzbudzić maksymalne kontrowersje. Już wtedy, mimo że nie było jeszcze TVN24 liczył się nośny przekaz, który dawał rozgłos i sławę – u artystów bez zmian J

Teraz czeka nas drugie, bardzo smakowite danie J Z rozmysłem w części powyżej nie opisałem swoimi słowami, co właściwie za scenę przedstawił nam Jan Matejko i jak należy rozumieć te wszystkie symbole, których użył artysta. Nie ma sensu żebym się wysilał i nadwyrężał, jak już istnieje moim zdaniem najlepszy możliwy opis dzieła oraz jego najpiękniejsza interpretacja. Na scenę wchodzi mój idol … klap, klap, klap… Jacek Kaczmarski, oklaski dla Mistrza J Boże jak ja ilekroć słuchałem jego utworów (czyli często) a nawet wykonując je własnoręcznie w zaciszu domowym, zawsze podziwiałem tę ogromną wrażliwość, która pozwalała mu tworzyć te wszystkie niezapomniane utwory inspirowane obrazami i grafiką. Jacek Kaczmarski mając rodziców-artystów, w domu rodzinnym nasiąknął cały tym ich malarstwem, tym ich kolorowym środowiskiem. I ta wrażliwość i znajomość środków przekazu pozwalała mu potem jakże celnie odczytywać intencje artystów a wiedza historyczna i talent literacki pomagał mu je doskonale interpretować i aranżować w utwory muzyczne. Zawsze mnie to zastanawiało, jak to jest, że ja jak pewnie większość społeczeństwa stając przed obrazem, (co przyznaje bez bicia, że czynię rzadko) zachwycam się jedynie „tym co widzę” a zupełnie nie dostrzegam, nie odczytuje kontekstu i nie potrafię patrząc na płótno znaleźć tych ukrytych znaczeń. Ot talent, trafił na podatny grunt i dzięki temu powstało wiele niezapomnianych pieśni, dla mnie czasem lepszych i „celniejszych” niż ich malarski pierwowzór. O jednej z nich dziś będę miał okazje zaraz napisać J Nie może, więc się dziwić mistrz Matejko, że czasem jego obrazy nie zostały do końca zrozumiane, bo w końcu nie każda epoka ma swojego Kaczmarskiego, który przełoży obraz na inne, bardziej zrozumiałe dla ogółu formy. Na nasze szczęście Jacek Kaczmarski identycznie jak wcześniej Jan Matejko tez miał swój ideologiczno-historyczny plan do zrealizowania. Brał „na warsztat” i interpretował obrazy opisujące ważne chwile w życiu narodu polskiego. Przekładał te obrazy na słowa i dźwięki tworząc zupełnie nową tkankę. Robił to być może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, między innymi dla takich osób jak ja, które zupełnie nie czują malarstwa i trzeba im łopatologiczno-muzycznie to wszystko przetworzyć, wygrać i wyśpiewać. A to już do mnie trafia i to bardzo mocno. Nie dziwi, zatem, że przy moich zainteresowaniach „Rejtan, czyli raport ambasadora” trafił mnie w serce dawno temu i zachwycił kunsztem. Po dziś dzień mnie zachwyca i wzrusza. Nikt lepiej nie opisze i wytłumaczy tego obrazu niż Jacek Kaczmarski. Najpierw posłuchajmy a potem popiszemy dalej.



Jak już posłuchaliśmy, to jeszcze poniżej słowa piosenki wraz z chwytami na gitarę (zakładam, że cos tam sobie w duszy czasem pogrywacie J)

Jacek KaczmarskiRejtan, czyli raport ambasadora

"Wasze wieliczestwo", na wstępie śpieszę donieść:              a E
Akt podpisany i po naszej myśli brzmi.                                a E
Zgodnie z układem wyłom w Litwie i Koronie                    a E
Stał się dziś faktem, czemu nie zaprzeczy nikt.                    a E A

Muszę tu wspomnieć jednak o gorszącej scenie,                  d E
Której wspomnienie budzi we mnie żal i wstręt,                  d E
Zwłaszcza że miała ona miejsce w polskim sejmie,               d E
Gdy podpisanie paktów miało skończyć się.                           d E a E

Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu,
Co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi,
Z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu
I nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi.

Koszulę z piersi zdarł, zupełnie jak w teatrze,
Polacy - czuły naród - dali nabrać się:
Niektórzy w krzyk, że już nie mogą na to patrzeć,
Inni zdobyli się na litościwą łzę.

Tyle hałasu trudno sobie wyobrazić!
Wzniesione ręce, z głów powyrywany kłak,
Ksiądz Prymas siedział bokiem, nie widziałem twarzy,
Evidemment, nie było mu to wszystko w smak.

Ponińskij wezwał straż - to łajdak jakich mało,                    d g d d
Do dalszych spraw polecam z czystym sercem go,               d g d d
Branickij twarz przy wszystkich dłońmi zakrył całą,            d E
Szczęsnyj-Potockij był zupełnie comme il faut.                    d E a E

I tylko jeden szlachcic stary wyszedł z sali,
Przewrócił krzesło i rozsypał monet stos,
A co dziwniejsze, jak mi potem powiadali,
To też Potockij! (Ale całkiem autre chose).

Tak a propos, jedna z dwóch dam mi przydzielonych
Z niesmakiem odwróciła się wołając - Fu!
Niech ekscelencja spojrzy jaki owłosiony!
(Co było zresztą szczerą prawdą, entre nous).

Wszyscy krzyczeli, nie pojąłem ani słowa.                     d E
Autorytetu władza nie ma tu za grosz,                            d E
I bez gwarancji nadal dwór ten finansować                    d E
To może znaczyć dla nas zbyt wysoki koszt.                  d E a E

Tuż obok loży, gdzie wśród dam zająłem miejsce,                           a E
Szaleniec jakiś (niezamożny, sądząc z szat)                                     a E
Trójbarwną wstążkę w czapce wzniósł i szablę w pięści -                a E a
Zachodnich myśli wpływu niewątpliwy ślad!                                  d E a A7

Tak, przy okazji - portret Waszej Wysokości
Tam wisi, gdzie powiesić poleciłem go,
Lecz z zachowania tam obecnych można wnosić
Że się nie cieszy wcale należytą czcią.

Król, przykro mówić, też nie umiał się zachować,
Choć nadal jest lojalny, mogę stwierdzić to:
Wszystko, co mógł - to ręce do kieszeni schować,
Kiedy ten mnisi lis Kołłątaj judził go.

W tym zamieszaniu spadły pisma i układy.
"Zdrajcy!" krzyczano, lecz do kogo, trudno rzec.
Polityk przecież w ogóle nie zna słowa "zdrada",
A politycznych obyczajów trzeba strzec.

Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika                    a a
Sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz.                    E7 E7
Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,                             a E
To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.                     a E

Dlatego radzę: nim ochłoną ze zdumienia                            d E
Tą drogą dalej iść, nie grozi niczym to;                                d E
Wygrać, co da się wygrać! Rzecz nie bez znaczenia,           d E
Zanim nastąpi europejskie qui pro quo!                                F E a E a

Dobrze a teraz przejdźmy do szybkiej interpretacji piosenki. „Rejtan, czyli raport ambasadora” jest kolejną częścią większego projektu artystyczno-patriotycznego autora. Po utworze Kaczmarskiego „Krajobraz po uczcie”, jaki prezentowałem na blogu jakiś czas temu, który jak pamiętamy wieszczył przyszły i raczej nieunikniony upadek państwa, teraz mamy dalszą część tej historii. W tym utworze nie ma już mowy o wieszczeniu, tu już jest „po zawodach” i znajdziemy szczegółowy opis oraz szybką diagnozę jak do tego upadku doszło. Doczekaliśmy się, zatem wreszcie przełożenia wizji symboli z obrazu Matejki na bardziej zrozumiały dla ogółu język literacki. To, co zapewne rzuca się w uszy od początku pieśni, to fakt, że narrator opowiada nam tutaj historię upadku kraju z punktu widzenia i perspektywy… rosyjskiego ambasadora. Już za sam ten zabieg jak dla mnie autor zasługuje na Oskara. Trzeba przyznać, że jest to perspektywa niezwykle przewrotna, a przez to ciekawa i szczera aż do bólu w wyrażeniu poglądów. W końcu rosyjski ambasador nie musi liczyć się ze słowami i może nazywać sprawy takimi, jakie są w swojej naturze i walić przy tym prostu z mostu. Dodatkowo taką relację możemy uznać, co do zasady za szczery głos w dyskusji, gdyż występuje w kontekście listu (raportu) pisanego przez dyplomatę Mikołaja Repnina do swojej szefowej, czyli Katarzyny II – a ta przecież nie zanosiła niedomówień i tak zwanej „miękkiej gry” J Możemy, więc zaufać autorowi raportu, który opisuje swojej imperatorowej wszystko, co wie i co widzi, najlepiej jak potrafi. A wie i widzi wiele, bo to przecież ambasada rosyjska w tych czasach podejmowała decyzje. Matejko przedstawił to symbolicznie, ambasadora, jako widza, który spogląda na cała sytuacje z balkonu z pozycji widza. Kaczmarski doskonale to wykorzystał i wzmocnił ten wątek czyniąc go kluczowym dla całego utworu. Co konkretnie ambasador widzi (poniżej fragment obrazu przedstawiający Repnina w towarzystwie Izabeli Lubomirskiej i Elżbiety Grabowskiej), to już wiemy po wysłuchaniu piosenki i przeczytaniu tekstu, więc nie będę tego za nadto rozwijał.



Zwrócę za to uwagę na kolejny majstersztyk, jaki zastosował Jacek Kaczmarski a mianowicie na francuskie wyrażenia, jakie w swoją relację jakby od niechcenia wtrąca narrator. Po za tym, że świetnie pasują do rymów i rytmu piosenki trzeba przyznać także, że zostały użyte bardzo celnie. Moim zdaniem znakomicie nawiązują do zasad, jakie panowały wówczas w XVIII wiecznej dyplomacji rosyjskiej. Znane są treści (fragmenty) raportów, jakie w tym czasie były przesyłane do Katarzyny II z Warszawy. Oczywiście jak już wcześniej wspomniałem ambasadorem wtedy nie był już pokazany na obrazie Repnin. Dość powiedzieć, że mamy tu do czynienia z bardzo ciekawą sytuacją polityczno-lingwistyczną. Oto w 1773 roku rosyjski ambasador Otto Magnus von Stakelberg (Niemiec) pisze raport z Warszawy do Cesarzowej Rosji Katarzyny II (też Niemka, urodzona w Szczecinie, jako Sophie Friedericke Auguste zu Anhalst-Zerbst-Dornburg) po francusku J Językiem międzynarodowej dyplomacji (i nie tylko) był w tym czasie język francuski i znakomicie zostało to uchwycone przez autora i zręcznie wplecione w tekst wyśpiewanego raportu. Jak dla mnie bomba.

Ostatnia cecha, na jaka chciałbym zwrócić uwagę to ta, która wyróżnia go na tle innych w sferze muzycznej. Nie jestem żadnym znawcą teorii muzyki, więc z góry proszę o wybaczenie, jeśli coś pokręcę, ale napiszę o tym prosto, jako z jednej strony słuchacz a z drugiej okazjonalny wykonawca. Otóż generalnie utwór jest prosty, zwarty i melodyjnie spójny, co zresztą nam Pan Jacek doskonale powyżej już przedstawił. Są w nim jednak „ukryte” smaczki, można by rzec efekty specjalne. W utworze kilkakrotnie mamy do czynienia z podkreśleniem sytuacji lirycznej tekstu przez dodatkowe użycie/wtrącenie fragmentu innej melodii, która jest na tyle popularna i znana, że łatwo kojarzy się odbiorcy z tekstem dopełniając i wzbogacając kompozycję. Trochę to zawiłe, ale jakie ma być skoro sam to wymyśliłem J. To nie do końca jest dobrze słyszalne w wersji, w której sam autor wykonuje utwór na gitarze. Dlatego tez proponuje nieco bogatszą dźwiękowo aranżację tria Przemysław Gintrowski – Jacek Kaczmarski – Zbigniew Łapiński z albumu o jakże wymownym tytule „Muzeum”.




Artyści grając w trzech mogli jeszcze bardziej podkreślić wymowę utworu i nadać mu szerszy kontekst wplatając w melodię (co najmniej dwukrotnie) po kilka taktów ukraińskiej melodii ludowej „Hej sokoły” oraz francuskiej „Marsylianki”. Oczywiście nie bez znaczenia jest moment, w którym te dwie melodie pojawiają się w utworze. Bez wątpienia Jacek Kaczmarski traktował swoja twórczość poważnie i z pewnością chciał, aby efekty jego pracy dorównywały dziełom sztuki malarskiej, jakie opisywały. Dlatego też nie zadowalał się prostym przekładem i zwykłą interpretacją a raczej tworzył swoje dzieła tak jakby on również malował obrazy, wzbogacając muzykę o elementy pozwalające odbiorcom jeszcze lepiej wczuć się w epokę.

OK., to tyle o dziełach malarskich, literackich i muzycznych. Na koniec tego artykułu zaplanowałem kilka zdań, które przedstawią okres ratyfikacji I Rozbioru Polski w świetle faktów historycznych z dostępnych mi publikacji.

Na początek trzeba powiedzieć, że pomysł rozbioru naszego kraju paradoksalnie narodził się we Francji, która to zaniepokojona sytuacją polityczną w naszej części Europy związaną z przedłużająca się wojną rosyjsko – turecką i realnym zamiarem włączenia się Austrii (która była sojusznikiem francuzów) po stronie tureckiej. Z kolei w tym czasie Prusy były związane przymierzem z Rosją, więc musiałby w tej sytuacji zaatakować Austriaków i Francja musiałby też na to zareagować i …wyszłaby z tego pewnie niezła zadyma. Więc ta sama Francja, która na mocy traktatu oliwskiego z 1660 roku kończącego „potop szwedzki” była gwarantem niepodległości Rzeczpospolitej, doszła do wniosku że w tej sytuacji rozsądnie będzie gdy walczące państwa dojdą do porozumienia i w ramach „zapłaty za pokój” otrzymają część terenów naszego kraju. W obliczu tych informacji, jakim paradoksem jest, że to właśnie do Francji Stanisław August Poniatowski słał poselstwa i protesty na mający się dokonać podział oraz nawet jeszcze w czasie trwania sejmu w 1773 roku miał zamiar (w przebraniu) uciec do Francji żeby nie podpisywać aktów rozbiorowych. Niestety Francja w tym czasie akurat stała na progu zmian władzy we własnym kraju, zmieniła tez przy okazji swoja politykę zagraniczna w stosunku do Polski i już do końca procesu była jedynie biernym widzem zdarzeń w naszym kraju. Poniżej szkic prezentujący władców przygotowujących się do I Rozbioru Polski.


Idea podziału Polski szczególnie przypadła do gustu władcy Prus Fryderykowi II, który miał na to wiele pomysłów oraz pilną potrzebę połączenia drogą lądową Prus Królewskich z reszta kraju. Nic dziwnego, że polecił swoim dyplomatom potraktować to jako priorytet swoich działań i przeć w kierunku realizacji tego pomysłu. Austria najpierw z dystansem odniosła się do pruskich propozycji, nie była zainteresowana gwałceniem praw międzynarodowych i ewentualnym konfliktem interesów z sojuszniczą Francją. Argumentami, które przekonały Austriaków były głównie te o ociepleniu stosunków z Rosją oraz o zakończeniu wojny domowej, która trwała w Polsce od 1768 roku (Konfederacja Barska) i która bardzo osłabiła pozycje króla w naszym kraju. Najbardziej opornie do pomysłu prusaków podeszli Rosjanie. Trzeba pamiętać, że traktowali cała Polskę, jako praktycznie „już swój kraj”, więc nic dziwnego, że na początku nie byli skłonni się tym krajem z nikim dzielić. W końcu Cesarzowa Katarzyna II była osobą ambitną, która budowała wielkie imperium, więc jak tu oddawać coś innym. I to, komu? Austriakom, którzy jeszcze miesiąc temu szykowali się do wsparcia Turcji w wojnie z Rosją… Wydawałoby się, że tych interesów nie da się pogodzić, ale, od czego była XVIIII wieczna dyplomacja. Trwały negocjacje warunków i zasad rozbioru, jednak decyzja była nieunikniona. Przyjęto zasadę faktów dokonanych, czyli najpierw działamy a potem rozmawiamy i już w 1769 roku Cesarz Austrii Józef II, jako pierwszy zajął przygraniczne terytoria polskie. Następnie do gry włączyły się Prusy, które od 1770 roku rozpoczęły powolne i planowe przejmowanie ziem pomorskich. Podobno zaborcy osiągnęli porozumienie już w połowie 1771 roku, jednak nie spieszyli się z kolejnymi krokami. Dopiero w lutym 1772 roku w Wiedniu podpisano układ rozbiorowy, który oficjalnie został zgłoszony stronie polskiej przez ambasadorów dnia 18 września 1772. Wcześniej, bo 5 sierpnia 1772 trzy armie wkroczyły w granice naszego kraju i zajęły terytoria, jakie sobie wcześniej uzgodniły (były małe wyjątki). Wtedy dopiero rozpoczęły się protesty króla i szlachty przeciwko tym aktom i planowanym zaborom, ale było już za późno, kraj wyniszczony wojną domową nie miał sił i środków do podjęcia skutecznych działań obronnych. Pozostała nam już tylko dyplomacja i poselstwa na dwory królewskie w całej Europie by ktoś się za nami wstawił. Można tu dodać, że z kraje bezpośrednio zainteresowane sytuacją w naszym regionie pozostały bierne, zareagowała tylko Hiszpania wnosząc protest a jedynie Turcja oficjalnie nie uznała rozbiorów. Prusacy nawet upamiętnili moment I Rozbioru Polski wydając okolicznościowy medal (poniżej), na którym na awersie widnieje popiersie Fryderyka II Wielkiego a na rewersie mamy rodzajową scenę, podczas której król Prus przysiadłszy na herbach Pomorza i Prus przygląda się mapie nowo zdobytych terenów trzymanej przez boginię Victorię. Zatem ordery zostały rozdane i było już „po herbacie”.


Teraz dochodzimy do sejmu i wydarzeń jakie nastąpiły zaraz przed tymi namalowanymi przez Matejkę i zaśpiewanymi przez Kaczmarskiego. Traktaty rozbiorowe dla swojej ważności musiał potwierdzić polski król i sejm. Zaborcy, więc zainteresowani byli szybkim i sprawnym procesem legislacyjnym. Rozpoczęły się wybory do sejmu, które niestety zostały w znacznej części kraju zbojkotowane. Nikt nie chciał być wybrany do sejmu, który jak wszyscy zdawali sobie sprawę będzie musiał potwierdzić utratę terytoriów. Niestety ta niechęć do wybrania wśród polskich patriotów ułatwiła zadanie zaborcom, którzy z łatwością wprowadzali do sejmu „swoich zwolenników”. Oczywiście w tym czasie za poparcie się płaciło złotem. W tym czasie król widząc, ze protesty na europejskich dworach spływają jak po kaczce starał się zorganizować wokół siebie mocne stronicowo, które w sejmie będzie mogło zablokować działania zaborców. Otworzył się na powracających z emigracji szlachciców walczących jeszcze niedawno „przeciwko niemu” w siłach Konfederacji Barskiej. Robił to, ponieważ słusznie uznał, że w tym dramatycznym czasie nie ma się sensu spierać o formę tu trzeba walczyć o przetrwanie ojczyzny. Udało mu się pozyskać kilku sojuszników, jednak wielu innych równie znamienitych i bardzo ważnych dla sprawy do końca nie zamierzało się z królem „ciołkiem” dogadywać. Zatem obóz królewski nie był zbyt silny. Dlaczego tak ważne było dla zaborców wybranie do sejmu swoich zwolenników, otóż musieli uważać żeby nie zginąć od „własnej broni”. Broni, którą w tej sytuacji było polskie prawo „liberum veto”, które pozwalało choćby jednemu niezadowolonemu posłowi zerwać głosowanie, obrady a nawet cały sejm i nie dopuścić do dalszego obradowania. Użyłem sformułowania „własnej broni”, dlatego, że wcześniej zaborcy już wielokrotnie niejednokrotnie przekupując posłów zrywali polskie sejmy i doprowadzali do paraliżu w kraju. Wiele sejmów się nie odbyło, wiele ustaw wzmacniających państwo polskie nie zostało uchwalonych, wiele praw, które wzmocniłyby i unowocześniły polskie społeczeństwo nigdy nie zostało przegłosowanych. To była mega skuteczna i zabójcza broń, więc przez wiele lat obce mocarstwa robiły wszystko żeby utrzymać w Polsce przestarzałe sarmackie prawo „liberum veto”. I teraz to prawo mogło uderzyć w nich samych. Plan był taki, żeby pozyskać do współpracy osobę, która będzie marszałkiem przyszłego sejmu. Tym sprzedajnym szlachcicem był właśnie przedstawiony na pierwszym planie dzieła Matejki – Adam Łodzia Poniński. No dobra mamy marszałka to teraz trzeba jeszcze „dokupić posłów”, jak pomyśleli tak tez zrobili. Generalnie opcja przychylna zaborcom miała mieć na sejmie większość. Polscy patrioci nastawili się zaś na zerwanie sejmu.

Konfederacja. Konfederacja, to słowo klucz i za razem jedyna w tym czasie skuteczna metoda na przeprowadzenie sejmu bez jego zerwania. Prawo mówiło, że jeśli sejm będzie skonfederowany to takiego sejmu nie można zerwać, bo „liberum veto” nie ma wtedy zastosowania. Tym samym obóz polskich patriotów straciłby swój oręż i już praktycznie nic nie stanęłoby zaborcom na swojej drodze. Zatem zaborcy stawiają na konfederacje sejmu. Konfederację zawiązał sam marszałek Poniński z poparciem grupy ponad 60 przekupionych posłów i senatorów. Ale jest kolejny problem. Na konfederację muszą zgodzić się wszyscy posłowie. I tu zaczyna się rola Tadeusza Rejtana, który wraz z grupa posłów stanął w opozycji do konfederatów i nie zgodził się na rozpoczęcie obrad. Opór był słaby, ale skutecznie przez kilka dni nie pozwolił rozpocząć obrad. Trzeba wiedzieć, że był to na dzisiejsze standardy taki „strajk okupacyjny”, w którym protestujący nie opuszczali gmachu sejmu, głównie z tego powodu, że zaborcy zapewne znaleźliby sposób by ich już tam drugi raz nie wpuścić. Prawo działało wtedy w jedna stronę, z pozycji siły i rosyjskich wojsk stacjonujących w Warszawie. To właśnie ten protest symbolicznie, jako rozdarcie szat i zablokowanie drzwi wyjściowych przedstawił w swoim obrazie Matejko. Są różne, nie raz sprzeczne relacje jak dalej potoczyły się losy oporu Rejtana i jego towarzyszy. Ja skłaniam ku tym, które twierdzą, że protest trwał kilka dniu poczas, których nieliczna grupa posłów okupowała sejm. Ponieważ tylko kwestia czasu było, kiedy opór zostanie złamany, to zaborcy pomogli temu wprowadzając szereg represji wobec protestujących i ich majątków. Oskarżono Rejtana i jemu podobnych o podburzanie do niepokojów i buntownictwo przeciw ojczyźnie, co poskutkowało wydaniem wyroków skazujących. Kilku posłów wywieziono na Syberię a innym skonfiskowano wszystkie dobra. W tym czasie protest Rejtana się załamał i po trzech dniach opuścił sejm i w asyście pruskiego wojska udał się na Litwę. Podobno potem podupadł na zdrowi umysłowym i w 1780 roku popełnił samobójstwo. Jak było, czy ktoś „mu nie pomógł” trudno dziś stwierdzić. W efekcie po zakończeniu kryzysu związanego z protestem doszło do ustanowienia konfederacji i zaborcy oraz ich marionetki zyskali w polskim sejmie praktycznie niepodzielną władzę. Ostatnią próbę obrony kraju podjął wtedy sam Stanisław August Poniatowski, który znany, jako bardzo przekonujący mówca, starał się przeciągnąć cała sprawę i przekonać większość posłów, że warunki, jakie proponują zaborcy w akcie rozbiorowym są niekorzystane dla ojczyzny, w takiej formie nie do przyjęcia i należy je jeszcze przeanalizować przed podjęciem decyzji. To rozsierdziło rosyjskiego ambasadora i Ponińskiego, którzy podjęli polemikę z królem zbijając jego argumenty. Koniec końców król zawnioskował o głosowanie nad jego wnioskami. I tu mamy kolejny faul ze strony Ponińskiego, otóż zarządził on wtedy „głosowanie nad głosowaniem”, czym dał niewątpliwy przykład parlamentarzystom III RP jak skutecznie zablokować obrady. Niestety wtedy własnie okazało się jak ważny dla przebiegu obrad był brak na sali patriotów (którzy nie dali sie wybrac do sejmu) i Tadeusza Rejtana oraz jego grupy posłów (wyjechali sami lub "z pomocą" zaborców i nie brali udziału w obradach), gdyz wniosek królewski przepadł róznicą 6 głosów. Zwolennicy zaborców przeszli do decydującej ofensywy i widząc, że obrady i głosowania się nadmiernie przeciągają zawnioskowali o wybranie spośród posłów i senatorów „delegacji”, która rozpatrzy tę sprawę. Ta „delegacja” to tez była nowość w polskim sejmie (cos jak komisja śledcza) i nie przypadkowo znaleźli się w niej jedynie zwolennicy uchwalenia legalizacji rozbiorów. Dnia 18 września 1773 roku „delegacja” podpisała porozumienia z ambasadami krajów zaborczych a dwa tygodnie później 30 września sejm zatwierdził traktat rozbiorowy. Król również potwierdził ważność traktatu i w zamian za ten gest zyskał między innymi anulowanie prywatnych długów oraz otrzymał wynagrodzenie, kilka tysięcy dukatów z kasy krajów zaborców. Trzeba jasno przyznać, że Stanisław August Poniatowski mimo tego, że jego intencje i działania były skierowane na obronę ojczyzny, jednak jak to miał w zwyczaju przegrał swoją kolejną walkę polityczną, nie potrafiąc zbudować silnego poparcia wokół swojej osoby. Zresztą trzeba przyznać, że strategia, jaka realizował król też może dziś wydawać się kontrowersyjna, można ją określić w skrócie słowami „trwać przy Rosji tak długo jak się da i w ten sposób unikać dalszego rozbioru Polski”. Znamienne są słowa, które miał wyrzec Stanisław August Poniatowski podczas jednej z jego płomiennych mów w sejmie: „choćby tej Polski zostało się tylko tyle, że ją kapeluszem będzie można nakryć, to ja i tak w niej jako król rządzić będę”. Część nieprzychylnych komentatorów uważa, że te słowa mówią o niczym więcej jak o tym, że nikt króla „nie oderwie od koryta”. Ja jednak chce wierzyć, że chodziło o „cos więcej”. Bliska moim poglądom jest teza Stanisława Cata Mackiewicza, który charakteryzując rolę króla w procesie upadku Rzeczpospolitej, jest zdania że to nie była wina „jednego człowieka” (w domyśle króla) a raczej całej ówczesnej elity społecznej kraju. Nic dziwnego, że po takim pokazie słabości struktur państwowych XVIII wiecznej Polski, w kolejnych latach krajem praktycznie rządził rosyjski ambasador. Sejm rozbiorowy obradował aż do 1775 roku, przynosząc obok wstydliwych ustaw również wiele znaczących i potrzebnych regulacji (na przykład Komisja Eukacji Narodowej), które wpływały na kraj w kolejnych latach. I to by było na tyle. Historia bez happy endu.

Mam nadzieje, że nie zanudziłem. Mam świadomość, że tylko lekko dotknąłem tematu i jest jeszcze wiele wątków do poruszenia, istotnych dla w miarę obiektywnej oceny okresu SAP. Jestem jednak zdania, że każda okazja do pogłębienia wiedzy o czasach w których obiegały monety, które zbieramy jest dobra. Obiecuje, że będą kolejne okazje, ale raczej bez nachalnej przesady. Dziękuję za doczytanie do końca i pozdrawiam J

W artykule korzystałem z wielu źródeł. Zdjęcia pochodzą z Wikipedii, WCN oraz ze strony www.pinakoteka.zascianek.pl . Wykorzystałem także informacje zawarte w ksiązkach: Stanisław Cat – Mackiewicz „Stanisław August”, Marian Henryk Serejski „Europa a rozbiory Polski”, Kraszewski Józef Ignacy „Polska w trakcie trzech rozbiorów 1772 – 1799” tom 1. Czerpałem wiedze również z publikacji dostępnych w internecie: Marcin Dobrowolski „Rozbiór Poslki systemem francuskim” ze srony www.pulshistorii.pb.pl , trzech artykułów Piotra Ugniewskiego „Dlaczego Francja nie udzieliła pomocy Polsce w dobie pierwszego rozbioru”, „Dyplomacja francuska wobec Rzeczypospolitej od misji Francois de Callieresa do rozbiorów”, „Propaganda Stanisława Augusta Poniatowskiego w stosunku do francuskiej opinii publicznej” dostępnych w Pasażu Wiedzy Muzem Pałacu Króla Jana III w Wilanowie pod adresem www.wilanow-palac.pl , „Prawdziwa historia Rejtana” ze strony www.odkrywcy.pl , „Rejtan, czyli raport ambasadora – analiza i interpretacja” ze strony www.kaczmarski.klp.pl , „Rozmowy niedokończone – wokół Rejtana Jana Matejki” ze strony www.culture.pl oraz z artykułów dostępnych w polskiej Wikipedii. Teledyski (jeśli tak to można nazwać) sa zaczerpnięte oczywiście z serwisu Youtube, natomiast tekst utworu i chwyty gitarowe ze strony www.camillo.cba.pl na której można znaleźć również inne ciekawe opracowania.

============================================================

Wieszanie zdrajców na warszawskim rynku starego miasta w roku 1794…


Uznałem, że jak na jeden tydzień oderwiemy się trochę od treści typowo numizmatycznych to przecież nic się nikomu nie stanie J „Nie zginie Rzeczpospolita” jak mawiał Kmicic na łamach powieści Sienkiewicza. Ale czy aby na pewno będzie to rzeczywiste oderwanie od ostatnio poruszanych przez mnie tematów? Otóż, z cała pewnością „nie”, a nawet w drugą stronę będzie to poniekąd kontynuacja mojego ostatniego artykułu, w którym użyłem Talara Targowickiego żeby krótko scharakteryzować konfederacje i II Rozbiór Polski, do którego w efekcie doprowadziła. A żeby było ciekawiej, (chociaż już sam tytuł wieszczy krwawą historię, a te z reguły raczej nudne nie są J) nie będę dziś snuł swoich „opowieści dziwnych treści” tylko powrócę do jednej z moich pasji, jaką jest twórczość Jacka Kaczmarskiego. Już dwukrotnie udowodniłem w poprzednich, zeszłorocznych wpisach (do odnalezienia w zakładce CZASY SAP), mam szczególną słabość do tych utworów barda, które w zrozumiałej dla mnie formie (muzyka i słowo) dotykają spraw, jakie mnie najbardziej interesują a przy tym ukazują mi je z drugiej nieznanej mi strony, jaką jest malarstwo, którego nie rozumiem i nie czuję. O tym już pisałem, nie znam się na malarstwie, a patrząc na dany oraz nie widzę tego, „co autor miał na myśli” tylko to, co jest pięknie „podane na tacy”, więc sam stwierdzam, że nadaje się tylko do uwielbiania pejzaży Można, zatem na wstępie powiedzieć, że będzie to kolejny odcinek, w którym postaram się jak tylko potrafię przybliżyć kolejny niespokojny epizod XVIII wiecznej historii Polski, jaką w niezwykły sposób uchwycili i zostawili dla potomnych dwaj artyści: Jan Piotr Norblin oraz Jacek Kaczmarski.

Tradycyjnie jednak zanim przejdę do sedna musze trochę pokrążyć wokół głównego tematu i to mimo tego, że „w cywilu” jestem raczej fanem prostych rozwiązań, bo wiem, że to one zazyczaj bywają skuteczne. Ja skuteczny, to musze być w pracy i w pościeli… a na blogu mogę sobie swobodnie pohasać, więc znów będzie kilka wątków pobocznych. O czym dziś, zatem będzie? Cztery rzeczy. Po pierwsze krótko opiszę sceny, jakie rozegrały się w 1794 roku w stolicy znane dziś pod nazwą Insurekcji Warszawskiej, jako tło głównego zajścia, które dziś zagości na łamach bloga. Następnie wyjawię tajemnicę, o czym tak naprawdę pisał Kaczmarski J. W dalszej części dosłownie „po łebkach” charakteryzuje osoby, które stały się głównymi bohaterami zajść i w większości tego nie przeżyły. No i na końcu wreszcie usłyszymy samego poetę i jego wykonanie pieśni wraz z pobieżną charakterystyką obrazu i samego utworu. Na dobry początek, (jeśli można tak powiedzieć w kontekście egzekucji) mała przeróbka ilustracji, jakie wykorzystałem w poprzednim wpisie o roku 1793. Coś jak obietnica przyszłych wrażeń J

Mnie, jako mieszkańcowi Warszawy, moim znajomym i rodzinie, z którymi o tym ostatnio rozmawiałem… a i zapewne zdecydowanej większości obywateli innych polskich miast i wsi temat Insurekcji Warszawskiej jawi się jak zupełnie nieznany i czekający dopiero na swoje odkrycie. Jak już ktoś słyszy „Powstanie Warszawskie” to kojarzy „tylko to” z 1944 roku. A w sumie szkoda, bo wydarzenia z 1794 roku, to tez beletrystyka na wysokim poziomie, naprawdę ciekawy, choć krótki i dramatyczny fragment naszej burzliwej historii, wart głębszego poznania. Z drugiej strony musze zaznaczyć, że praktycznie cała druga połowa XVIII wieku w Polsce, a już na pewno większość poruszanych przez mnie tematów, wydaje mi się gotowymi scenariuszami na film bestseller. Może jestem trochę nieobiektywny ale w tym przypadku na 200% mam racje J. Film/filmy o tych wydarzeniach to byłby prawdziwy HIT!. Ja filmów nie kręcę, na Youtuba nic nie wrzucam, zatem pozostaje mi tylko staroświeckie klepanie w klawiaturę komputera J. Mam smutną świadomość, że dziś tylko musnę ten niezwykły temat, ale to w końcu nie jest główny wątek dzisiejszego wpisu na blogu. Fakt, że wydarzenie to nie jest odpowiednio rozreklamowane (mamy XXI wiek i trzeba reklamować J), docenione i czczone - stanowi moim zdaniem ogromny obszar do poprawy w przyszłości. Jeśli ktoś po tym, co tu przeczyta będzie zainteresowany to na końcu będzie odniesienie do literatury, która warto sobie przyswoić. No dobra to zaczynamy J

Warszawa w czasie Sejmu Czteroletniego odgrywała szczególną role centrum krajowych wydarzeń. To tu sejmowano, to tu ścierały się różne racje i zawierały koalicje to tu uchwalono Konstytucje 3 Maja i wreszcie to tu świętowano i czczono dorobek reform społecznych. Pisze to żeby pokazać, jak bardzo to miasto, które jeszcze chwile temu było dumnym Paryżem wschodu Europy zostało odarte ze swoich wielkich dokonań w związku z Konfederacją Targowicką. Konfederacją, która była szczególnie znienawidzona w tym mieście wolności, w której społeczeństwo było rozsmakowane w wolności i równości, jaką poczuło i trudno się było teraz tego wyrzec w imię obrony szlacheckiej Rzeczpospolitej.  W wyniku nieszczęsnej konfederacji i przegranej wojny z Rosją, polityczne znaczenie Warszawy było mniejsze, lecz społecznie to właśnie tutaj biło serce niepodległości. Warszawa bardzo długo opierała się rosyjskiej interwencji, lecz w wyniku politycznych uwarunkowań i ona straciła niezależność a w efekcie obce wojska regularnie okupowały miasto. Tak jak stolica rozkwitła w okresie wolności tak teraz w okowach zaborców płaciła wysoka cenę. Tak liczne banki, przedsiębiorstwa i manufaktury, które stanowiły o jej rozwoju w ostatnich latach, teraz pozbawione środków i perspektyw bankrutowały lub były na jego skraju. Bieda, nędza i niezadowolenie społeczne wypełniało miejskie ulice i zaułki. Całość win spadała na zdrajców z Targowicy, okupantów Rosjan, zdrajców prusaków, którzy zamiast sojuszu wbili nam nóź w plecy no i … na królu, którego akces do Konfederacji i późniejsze zachowanie względem okupacyjnych urzędników nie przysparzało mu wielbicieli. I właśnie to miasto, ta ludność przeprowadziła operacje bez precedensu w dotychczasowej historii naszego państwa. W dniach 17 i 18 kwietnia 1794 „warszawa” powstała przeciw okupantom i w wyniku wielu walk i krwawych potyczek doprowadziła do wyrzucenia z miast garnizonu rosyjskiego. Jak się dziś ocenia było to największe i najwartościowsze militarnie zwycięstwo podczas całej Insurekcji Kościuszkowskiej. Bardzo prawdopodobne jest to, że bez warszawskiego zwycięstwa i ogromnego arsenału, który wpadł w ręce powstańców, niewiele byśmy zdziałali i insurekcja byłaby zaledwie krótkim epizodem. Nie bez znaczenia są również aspekty walk ulicznych w naprawdę wielkim mieście, jakim była już wówczas osiemnastowieczna Warszawa oraz ideologiczne nawiązanie organizatorów zrywu do Rewolucji Francuskiej. Co więc tak naprawdę się wydarzyło i jak doszło do tytułowej egzekucji? Oto pytania na które poszukamy odpowiedzi a poniżej widok centrum Warszawy z II połowy XVIII wieku pędzla Belotto.

A było tak… Stanisław August Poniatowski na wieść o zawiązaniu w dniu 24 marca insurekcji przez Kościuszkę był bardzo zaniepokojony kolejną rewolucją, w jaką zmierza nasz kraj. Dnia 2 kwietnia wystosował nawet notę protestacyjną, w której potępił działanie patriotów. Tym czasem Kościuszko już 4 kwietnia wygrał pierwszą bitwę pod Racławicami i jak wieść o tym dotarła do stolicy, to w mieście zawrzało i draka wisiała w powietrzu. Wtedy nasz król wysłał marszałka Ankwicza i hetmana Ożarowskiego do rosyjskiej ambasady z propozycją wycofania wojsk rosyjskich po za miasto (do póki jeszcze to można było zrobić). Rosjanie pewni swojej przewagi nie skorzystali z propozycji i zrobili ruch, który okazał się brzemienny w skutkach, bo wysłali znaczna cześć swoich oddziałów na spotkanie wojsk Kościuszki w celu uniemożliwienia mu zbliżenia się do Warszawy oraz drugą grupą oddziałów otoczyli miasto szczelnym kordonem. Z drugiej strony rozpoczęły się przygotowania do aresztowań na masowa skale zwolenników niepodległości, których rosyjscy szpicle mieli rozpracowanych. Byli w tej grupie wszyscy najważniejsi przywódcy nurtów narodowych, między innymi Adam Madaliński, Kazimierz Sapieha, Ignacy Działyński, Hugo Kołłątaj, Jan Węgierski, Stanisław Małachowski oraz Ignacy i Stanisław Kostka Potoccy. W ten sposób chciano ukręcić łeb rewolucji. Trzecim działaniem Rosjan w mieście była próba przejęcia arsenału królewskiego, który miał polska załogę. Po czwarte Rosjanie rozproszyli swoje jednostki i zajęli najważniejsze budynki w mieście, które miały strategiczne znaczenie dla stłumienia spodziewanego buntu. Otaczano także polskie koszary, w których nie było pewności, co do wierności imperatorowej. Wprowadzono godzinę policyjną, czyli polecano o godzinie 20 zamykać wszystkie knajpy. Czarę goryczy dopełnił pomysł biskupa Kossakowskiego, jednego z głównych zdrajców i twórców Targowicy, który skłaniał Rosjan do otoczenia kościołów i wyłapywanie wiernych wychodzących ze mszy w Wielka Sobotę. Żeby pomysł biskupa mógł odnieść powodzenie, zarządzeniem władz kościoła wszystkie msze w mieście miały rozpocząć się o tej samej godzinie. Tego było już za wiele, na nieszczęście zaborców ich działania zostały odkryte, bo było ich tak wiele i wymagały na tyle sił i środków, że nie udało tego utrzymać w tajemnicy. Przyspieszało to decyzje o powstaniu. Spiskowcy zebrali się najpierw 13 kwietnia w domu Jana Kilińskiego przy ulicy Dunaj na starym mieście. Tu nie doszło do porozumienia pomiędzy stronnictwami, głównie przez to że część patriotów chciała czekac na przybycie w pobliżu stolicy oddziałów wojsk Kościuszki. Jednak już podczas kolejnego zebrania dnia 15 kwietnia w koszarach artylerii podjęto decyzję, jako godzina „W” ustalono 5 rano za dwa dni.

W Warszawie powstanie wybuchło 17 kwietnia 1794 roku, więcej niż tydzień po tym jak do miasta dotarła (8 kwietnia) wieść o zwycięstwie wojsk polskich pod Racławicami. Nie była to jednak jakaś niezorganizowana akcja, przeciwnie – rewolucja w mieście była planowana już od 1793 roku przez patriotów skupionych wokół Ignacego Działoszyńskiego i Tomasza Maruszewskiego. Oni to działając w podziemiu stworzyli zarys planu działania i uzgodnili go z większością polskich jednostek stacjonujących w mieście i okolicach oraz grupami ochotników, które równie aktywne działały w ówczesnej konspiracji. W celu przeprowadzenia powstania zawiązano tajny Związek Rewolucyjny będący porozumieniem ponad podziałami wszystkich obozów i nurtów patriotycznych, zjednoczonych wokół idei zbrojnego odzyskania niepodległości. Patriotów było wielu jednak nie sposób nie wspomnieć o sojuszniku, który gwarantował podstawowe uderzenie a był nim generał Jan August Cichocki dowódca garnizonu miasta Warszawy, który był uznawany przez zaborców, jako lojalny współpracownik. Generał opracował plan działania z użyciem regularnej armii polskiej będącej w większości aktualnie w procesie demobilizacji oraz ochotników skupionych w milicjach miejskich i innych oddziałach paramilitarnych. Na koniec tego fragmentu trzeba dodać jeszcze przywódców wywodzących się z ludu, bo w końcu to trochę była rewolucja na wzór francuski. Mieszczanom przewodzili starsi cechów rzemieślniczych, mistrz masarski Józef Sierakowski, mistrz kowalski Jan Mariański oraz mistrz cechu szewców Jan Kiliński. Szczególne zasługi dla rozwoju struktur Związku Rewolucyjnego miał Kiliński, który mając duże wpływy w magistracie i szanowana pozycje w cechach rzemieślniczych, stworzył koła dyskusyjne, które pod przykrywką pogłębiania wiedzy zawodowej były kuźnią dla przyszłych rewolucjonistów.

Nastrój patriotyczny nie udzielał się wszystkim mieszkańcom miasta. Król nie brał udziału w przygotowaniach, jak już pisałem wcześniej był generalnie przeciwny i pogodzony z losem zachowywał się biernie w stosunku do przygotowanych działań, stąd pewnie nie był w ogóle wprowadzany w arkana planowanej akcji w stolicy. Nieliczni magnaci opuścili miasto wcześniej, dobrze odczytując nastroje społeczne i obawiając się o swoje mienie i szyję – duch rewolucji francuskiej był ponoć dostrzegalny. Część targowiczan wyjechała inni zamierzali przeczekać ewentualne niepokoje zabarykadowani w swoich pałacach i otoczeni rosyjskim wojskiem. Najbardziej znaczący członkowie targowicy Kossakowscy, Ożarowski i Ankwicz wiedzieli, że tylko rosyjskie bagnety zapewnia im bezpieczeństwo, a że byli pewni rosyjskiej potęgi pozostali w mieście aktywnie wspierać akcje przeciwko rodzącemu się powstaniu. Rosjanie bardzo aktywnie starali się uzyskać poparcie króla, wiedząc, że wielu pośród członków opozycji jest mu nadal wiernych i przychylnych i liczy się z jego zdaniem. Ambasador starał się zwieść Stanisława Augusta, że ideą Rosjan nie jest kolejny rozbiór Polski, który przecież wzmacniałby Prusy, król w zamian miał dołożyć starań żeby polski garnizon nie reagował na ewentualne próby podburzania mieszczan i tłumienia buntów przez wojska rosyjskie. Ambasador w tych dniach bardzo spokorniał, wydał nawet zgodę na spełnieni życzenia króla, jakim było przybycie do miasta pułku ułanów królewskich i rozmieszczania ich na Mariensztacie w okolicy Zamku Królewskiego. Stanisław August natomiast ze swojej strony również starał się prowadzić równoczesną grę i z Rosjanami oraz ze środowiskiem patriotycznym. Bardzo w gruncie rzeczy obawiając się powtórzenia zgubnego losu króla Francji Ludwika XVI zgilotynowanego podczas rewolucji. Król przyjął strategie zjednywania sobie dowódców polskich oddziałów i wymuszania na nich deklaracji, że w razie rozruchów nie przyłącza się do walk, zostaną przy nim i zapewnia mu bezpieczeństwo. Chciał zebrać spora siłę w swoich rękach i wykorzystać ją w zależności od przebiegu wydarzeń. To tyle król i szlachta. Natomiast zwykli obywatele w tym czasie żyli już mająca nastąpić konfrontacją. Obserwowano częste akty agresji wobec rosyjskich żołdaków, wypisywano obraźliwe hasła na murach, wieszano plakaty, rozlepiano ulotki, drukowano odezwy. Do walki włączyli się nawet artyści. Dla przykładu aktorzy, którzy grając dzieło Wojciecha Bogusławskiego (jednego z członków Związku Rewolucyjnego) "Krakowiacy i Górale" w Operze Narodowej pozwalniali sobie na wypowiadanie niektórych przykrych i oskarżycielskich kwestii tekstu sztuki w stronę targowiczan zasiadających w lożach, czym wywoływali uciechę tłumów widzów zgromadzonych na przedstawieniu. Po 3 dniach operę ocenzurowano i zdjęto z afisza J. Duch w narodzie był rewolucyjny a ambasador rosyjski w Warszawie Igelstrom, był codziennie bohaterem niezliczonej ilości uszczypliwości ze strony mieszczan. Na podkreślenie poniżej po raz drugi na blogu zamieszczam obraz z Kilińskim w roli głównej, aż dziw, że Jacek Kaczmarski nie zrobił o tym dziele osobnej piosenki, ale widocznie moje widzenie malarstwa nie odpowiada jego wrażliwości, kto nadąży za poetą, pewnie nie lubił jednoznacznych i kolorowych obrazów? J

17 kwietnia już od 3.30 rano ogłoszono alarm w polskich garnizonach i szykowano się do wymarszu i walki. Co ciekawe nie wszyscy byli wtajemniczeni i wielu żołnierzy dopiero na miejscu dowiadywało się „od kolegów” o planowanej akcji. Kto się przyłączał walczył, kto nie zostawał rozbrojony i internowany. Tu trzeba dodać, że generalnie akcje zbrojne wojsk polskich prowadzili oficerowie średniego szczebla, ponieważ większość dowódców jednostek nie zgadzała się na przystąpienie do insurekcji i wystąpienie wbrew królowi, przez co była internowana i pozostawiona w koszarach. Na przykładzie regimentu Gwardii Pieszej pułkownika Hiża, podam, że internowany został sam dowódca i 18 oficerów odmawiających udziału a do akcji weszło pozostałych 69 oficerów wraz z praktycznie całym oddziałem, gdyż podoficerowie i szeregowcy sprzyjali powstańcom. Walki uliczne początkowo obejmowały jedna ulice na warszawskiej starówce, lecz wkrótce rozlały się na całe miasto wikłając rosyjskie garnizony w walkę. Mimo początkowej sporej przewagi technicznej i liczebnej wojsk okupacyjnych, powstańcy działając z zaskoczenia prowadzili bardzo intensywne ataki równocześnie w wielu miejscach uniemożliwiając oddziałom rosyjskim przegrupowanie i skuteczną obronę. Spora cześć oddziałów rosyjskich ponosząc duże straty wycofała się z miasta, natomiast inne liczne oddziały broniły się jeszcze dzień lub dwa odizolowane od siebie nawzajem. Strategia walki Rosjan nakreślona na naradzie dowództwa jeszcze przed wybuchem niepokojów, zakładała w chwili pojawienia się problemów nie do pokonania wycofanie wojsk rosyjski z miasta i przygotowanie do stoczenia bitwy z powstańcami w polu, po za murami miasta. Powstańcy zdobyli arsenał królewski i zdobyczną broń skutecznie wykorzystali w szybkim zdobyciu miasta. Plan Rosjan spalił na panewce i pozostało im tylko oczekiwanie na posiłki, które miały nadejść z Rosji. Co ciekawe do akcji włączyła się większość internowanych rano oficerów, która wraz z nowymi żołnierzami, którzy przybyli do koszar później (żonaci podoficerowie mieszkali w mieście) sformowali nowe oddziały i ruszyli na pomoc walczącym ochotnikom i milicji. Generalnie stoczono wiele krwawych walk i pojedynków a samo wymienienie ich bez opisu zajęło by pewnie kilkanaście stron, więc zachęcam do zgłębienia tego tematu za pomocą podanej na końcu literatury. To bardzo interesująca lektura, pełna bohaterskich czynów – sam czułem dumę czytając o dokonaniach żołnierzy i ochotników. Poniżej fragment takiej walki w centrum Warszawy na ulicy Miodowej według Piotra Norblina.

Przyspieszmy trochę i idźmy do wieszania zdrajców, bo nigdy się do tego nie zbliżymy Większość dygnitarzy, targowiczan, członków Rady Nieustającej, magistratu warszawy szukając schronienia i uciekając przed rozwścieczonym pospólstwem schroniła się u króla w Zamku Królewskim. Znaleźli się tam miedzy innymi hetman wojsk konfederacji Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Ankwicz, Moszyński czy też biskup Massalski oraz wielu innych skompromitowanych współpraca z zaborcami . Nie udało się dotrzeć do spokojnej przystani na zamku kolejnemu „wielkiemu zdrajcy” przebywającemu w stolicy. Biskup inflancki Józef Kossakowski został pochwycony przez rewolucjonistów i osadzony w Arsenale wraz z innymi pochwyconymi na mieście zdrajcami. Rosjanie ponosząc ogromne straty wycofali się z miasta, które przeszło w posiadanie tłumu. Rabunki i gwałt były w tych rewolucyjnych czasach na porządku dziennym. Doszło do wielu samosądów, zabijano znalezionych gdzieś Rosjan i ich polskich sprzymierzeńców. Dostało się także bogatym mieszczanom, przedsiębiorcom i bankierom. 20 Kwietnia tłum wtargnął do pałacu bankiera Teppera i zrabował go doszczętnie a sam bankier raniony zmarł po kilku dniach. Rozgrabiono rosyjską ambasadę oraz większość pałaców magnackich. Dopiero 22 kwietnia sytuacja w mieście się nieco uspokoiła, ponieważ zabroniono samodzielnych „rewizji”, które od teraz mieli wykonywać w imieniu rewolucji delegowani urzędnicy i wojskowi. Nowe władze wiedziały doskonale, że wśród ludu Warszawy, powstańców i regularnego wojska polskiego dużą popularnością cieszyły się raczej umiarkowane poglądy zgodne z duchem Konstytucji 3 Maja oraz wierność i szacunek do monarchy. Żeby nie stawiać na radykałów, którzy mogliby posunąć się zbyt daleko, wybór na naczelnika padł na prezydenta miasta z czasów Sejmu Wielkiego oraz uczestnika tajnego sprzysiężenia przeciwko Rosjanom Ignacego Wyssogotę Zakrzewskiego. Zakrzewski nie chciał się zgodzić, ale za namową króla i pod presją ludu, który chciał go wybrać uległ w końcu. Jednak król wcześniej polecił mu niedopuszczenie do przejęcia władzy w mieście przez rewolucjonistów, czego nowy/stary prezydent wierny władcy starał się dotrzymać. W ratuszu przywrócono dawne władze Warszawy z czasów Sejmu Wielkiego. Jednak już 19 kwietnia realna władze w mieście przejęła nowe ciało Rada Zastępcza Tymczasową Księstwa Mazowieckiego, w której znaleźli miejsce zarówno stronnicy króla jak i radykalni rewolucjoniści liczący na dalszy rozwój wypadków według scenariusza paryskiego. Na komendanta wojskowego zgodzono się na generała Mokronowskiego, który z jednej strony był wiernie oddany królowi a drugiej, jako bohater z bitwy pod Zieleńcami był wielkim patriotą i żołnierzem rewolucji. Tu wypada dodać, że wybór Mokronowskiego dla powodzenia insurekcji okazał się negatywny, bo generał nie wierzył w powodzenie zrywu oraz z wzajemnością nie cierpiał się z Kościuszką, co nie rokowało udanej przyszłej współpracy.

Sytuacja była z grubsza opanowana, ale żądania uwięzienia i osadzenia zdrajców targowickich nie ucichły. Wywierano na króla ogromny nacisk posuwając się nawet do otwartych gróźb kierowanych w stronę władcy za to, że w zamku ukrywa zdrajców i Rosjan. Pod wpływem tych niegodności, Stanisław August postanowił pozbyć się swoich kłopotliwych gości. Rozpoczął już 17 kwietnia od wyproszenia starosty Mieczkowskiego, który był członkiem znienawidzonej Rady Nieustającej. Co ciekawe ten opuścił zamek gdyż nie udostępniano mu miejsca na nocleg ani nie dawano posiłku. Eskapada była udana, bo po wyjściu spokojnie wmieszał się w tłum. Podobnie król postąpił z Ankwiczem z kolejnym urzędnikiem Rady Nieustającej na garnuszku Rosjan. Ankwicz znalazł chwilowe schronienie u jednego z urzędników. Kolejnym do odstrzału był Ożarowski, ten jednak nie miał gdzie się schronić, bo nikt nie chciał ryzykować jego przechowania. Tym samym oświadczył królowi, że nie ma, dokąd pójść i bez względu na to, co się sanie zostaje w zamku. Tym czasem obawy szlachty i bogatego mieszczaństwa, co do zamiarów rewolucyjnego tłumu okazały się uzasadnione. Rada Najwyższa, która zcentralizowała władzę podczas insurekcji działała jak normalny rząd i w imieniu naczelnika Kościuszki, objęła władze w stolicy. Tu trzeba dodać, że nie była to już tak umiarkowanie nastawiona grupa ludzi jak wcześniejsza Rada Zastępcza złożona głównie z warszawskich urzędników i patriotów. W ramach władzy sądowniczej powołano takie instytucje jak Są Najwyższy Kryminalny, który był umocowany do osadzania zdrajców narodu. I to właśnie Sąd Najwyższy Kryminalny decyzja z 29 września 1794 skazał najważniejszych twórców Konfederacji Targowickiej Stanisława Szczęsnego Potockiego, Franciszka Ksawerego Branickiego, Seweryna Rzewuskiego, Jerzego Wielhorskiego, Antoniego Polikarpa Złotnickiego, Adama Moszczeńskiego, Jana Zagórskiego i Jana Suchorzewskiego na karę śmierci przez powieszenie, wieczną infamię, konfiskatę majątków i utratę wszystkich urzędów. Wobec nieobecności skazanych, wyrok wykonano in effigie 29 września 1794. In effigie, czyli obowiązująca w prawie europejskim już od średniowiecza norma prawna pozwalająca dokonać kary śmierci na wizerunku skazańca, który nie doczekał wymierzenia kary, zbiegł lub był nieobecny. I to zdarzenie właśnie ilustruje, najbardziej znane i popularne dzieło Piotra Norblina zatytułowane „Wieszanie Zdrajców” 1794, które znajduje się aktualnie w Muzeum Narodowym w Warszawie. Poniżej prezentuje ten obraz.

Po co je pokazuje? Otóż to właśnie jest sedno sprawy, że najczęściej w książkach, publikacjach, artykułach, stronach internetowych opisujących burzliwe czasy rewolucji w Warszawie są ilustrowane tym dziełem, gdyż istnieje mylne przekonanie, że obraz ten przedstawia egzekucje, które dokonały się w Warszawie, w których wzburzony lud stolicy powiesił zdrajców przebywających w mieście (a o tym dzisiaj piszę). Nic bardziej mylnego. To nie ten obraz. Jak możemy zauważyć nie ma na nim ani zburzonego ludu, ani stolicy, ani wieszanych skazańców – są za to widoczne obrazy skazanych in effigie, wieszane na szubienicach. Tłumacze to po to, żeby podkreślić fakty, że obraz ten nie przedstawia opisywanych dziś przez mnie wydarzeń i to nie jest dzieło, które zainspirowało Jacka Kaczmarskiego do napisania swojego wiersza i skomponowania do niego muzyki. Przejdźmy, więc teraz w końcu do sedna sprawy.

A co wydarzyło się na wiosnę w Warszawie? W dniach 8 i 9 maja, jeszcze przed ustanowieniem w mieście Rady Najwyższej doszło w mieście do kolejnych rozruchów, podczas których tłum podburzony przez radykałów stawiał na ulicach szubienice przeznaczone dla bogatych zdrajców i kolaborantów. W wyniku szybkich procesów karnych Sąd Kryminalny skazał czterech ważnych stronników Targowicy Józefa Ankwicza, Józefa Kossakowskiego, hetmana Piotra Ożarowskiego i hetmana Józefa Zabiełło, za zdradę stanu na śmierć przez powieszenie. Wyrok wykonano publicznie i niezwłocznie przed ratuszem na Rynku Starego Miasta. Do opisania egzekucji użyjemy już dzieł artystów Jacka Kaczmarskiego, który z detalami opisze nam w tekście piosenki jak ona przebiegała. Ale zacznijmy od inspiracji dla poety, czyli właściwego obrazu. Akt uchwycił artysta francuski Jan Piotr Norblin de la Gourdaine, który po przyjeździe do Polski malował portrety, polskie sceny historyczne oraz szkice rodzajowe przedstawiające życie wsi i miasteczek polskich przy końcu XVIII wieku. Najważniejszy okres twórczości artysty w Polsce przypada właśnie na czas insurekcji kościuszkowskiej. Rewolucja warszawska zastała Norblina w stolicy i to jemu zawdzięczamy żywe ilustracje tamtych wydarzeń, w tym rysunki walk na Krakowskim Przedmieściu, na ulicy Miodowej oraz wieszania zdrajców. Zatrudniony oficjalnie w roli ilustratora powstania, Norblin naszkicował m.in. Obóz powstańców, Rzeź Pragi, a wspólnie z Orłowskim Bitwę pod Racławicami. W 1804 roku artysta opuścił Polskę, gdzie otrzymał szlachectwo i zamieszkał na stałe we Francji w Paryżu, gdzie malował sceny z Polski na podstawie przywiezionych szkiców, rysował sceny z życia francuskiej ulicy i z wojen napoleońskich. Tyle o artyście, a teraz poniżej przedstawiam jego dzieło. Proszę oto właściwa ilustracja. Jan Piotr Norlbin „Wieszanie zdrajców na rynku Starego Miasta w Warszawie”, tusz, ołówek, 20,5x28,6 cm ze zbioru Fundacji XX Czartoryskich w depozycie Muzeum Narodowego w Krakowie.

No tu na ilustracji mamy wszystko, co trzeba, jest warszawska starówka, jest tłum są i wisielcy. Zatem wszystko jest przygotowane do dokładniejszego opisania samego aktu wykonania kary na pochwyconych i osadzonych zdrajcach. Artysta dokładnie ukazuje ponura ceremonię wykonania wyroku. Szubienice otocze zwartym kordonem rozentuzjazmowanych tłumów i wąski pas wolnej przestrzenie obok skazańców. Malarz wybrał moment wieszania trzeciego ze skazanych, a dwójka już dynda na sznurach. Nie będę tej grafiki opisywał własnymi słowami, każdy może teraz popatrzeć na ilustracje i wszystko zobaczyć, ale zostawmy tu pole dla poety, który zaręczam zrobi to lepiej od nas samych. Zanim przejdę do utworu Jacka Kaczmarskiego, jeszcze przez chwilę podsumujmy, kto jest głównym bohaterem opisywanego zajścia i czym zawinił narodowi. Na ilustracji mamy tylko trzy szubienice a wyżej pisałem o czwórce osądzonych. Otóż było kilka egzekucji, ta dziś opisywana była pierwsza i objęła trójkę skazanych,, natomiast biskup Inflancki Kossakowski miał szczęście pożyć dzień dłużej i został powieszony po zakończonej mszy przed kościołem św. Anny w Warszawie. Tu trzeba dodać, że kilka tygodni później, 28 czerwca sprawa się powtórzyła gdyż wściekły tłum sforsował bramy więzień, wywlókł przetrzymywanych w nich zwolenników Targowicy i dokonał na nich samosądu na ulicach Warszawy. Wśród powieszonych byli biskup Ignacy Jakub Massalski, książę Antoni Stanisław Czetwertyński-Światopełk, ambasador Karol Boscamp-Lasopolski i wielu innych. Szczęsnemu Potockiemu udało się uniknąć złapania, wobec czego w jego miejsce powieszono jego portret. Tym samym portret Potockiego zawisł dwukrotnie, raz z ramienia samosądu a drugi raz w ramach wrześniowego wyroku wraz z innymi twórcami targowicy. Ok., ale wracamy do tematu głównego, poznajmy trójkę skazanych oraz ich „dokonania”, które sprawiły, że znaleźli się w tym miejscu. Krótki życiorys przedstawiam poniżej za Wikipedią.

Piotr z Alkantary Ożarowski herbu Rawicz (ur. ok. 1725, zm. 9 maja 1794 w Warszawie) – działacz polityczny, generał-lejtnant wojsk koronnych od roku 1761, pisarz wielki koronny w latach 1768–1775, kasztelan wojnicki od roku 1781, hetman wielki koronny od roku1793, konsyliarz konfederacji generalnej koronnej w konfederacji targowickiej, członek konfederacji grodzieńskiej 1793 roku, generał major w 1757 roku, Szef 12. Regimentu Pieszego Koronnego w latach 1785-1786, generał lejtnant komenderujący Dywizją Małopolską w 1792 roku, szef Gwardii Pieszej Koronnej w latach 1793-1794, starosta suraski i żarnowiecki. Od roku 1789 współpracował z ambasadorem rosyjskim Ottonem von Stackelbergiem. Znajdował się na rosyjskiej liście płac z jurgieltem rocznym 2000 dukatów. Figurował na liście posłów i senatorów posła rosyjskiego Jakowa Bułhakowa w 1792 roku, która zawierała zestawienie osób, na które Rosjanie mogą liczyć przy rekonfederacji i obaleniu dzieła 3 maja. Po przystąpieniu do konfederacji targowickiej stał się filarem targowiczan w wojsku. Został mianowany w roku 1792 komendantem Warszawy. Sekował oficerów patriotów i śledził poczynania spiskowe. Poseł rosyjski Jakob Sievers zaproponował mu przejęcie laski sejmu rozbiorowego, który miał przeprowadzić II rozbiór Polski, jednak Piotr Ożarowski zażądał zbyt wysokiej ceny za swoje usługi i marszałkiem został ostatecznie Stanisław Kostka Bieliński. Na sejmie grodzieńskim w 1793 roku został mianowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego członkiem deputacji do traktowania z posłem rosyjskim Jakobem Sieversem. 22 lipca 1793 roku podpisał traktat cesji przez Rzeczpospolitą ziem zagarniętych przez Rosję a 25 września cesji ziem zagarniętych przez Prusy w II rozbiorze Polski. Pojmany, aresztowany, 9 maja 1794 roku został razem z 3 innymi osobami przekazany przez Radę Zastępczą Tymczasową pod jurysdykcję Sądu Kryminalnego. W czasie procesu: "Pytano go się, czyli on podpisał rozbiór kraju. Na to Ożarowski odpowiedział, że podpisał. Czyli on za to wziął pieniądze? Odpowiedział, że wziął i jeszcze bierze. Pytanie:, czyli on wydał wojsku polskiemu ordynanse na łączenie się z Moskalami i na bicie Polaków? Przyznał, że to on wydał (...)". Ożarowski został jako zdrajca skazany na śmierć przez powieszenie. Przyjął wyrok i podpisał go. Wyrok wykonano natychmiast.

Józef Ankwicz (ur. ok. 1750, zm. 9 maja 1794 w Warszawie) – kasztelan sądecki, poseł ostatniego sejmu I Rzeczypospolitej – sejmu grodzieńskiego 1793. W wyniku działalności w konfederacji targowickiej stał się symbolem zdrady narodowej, poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny Rzeczypospolitej w Królestwie Danii w latach 1792-1793. Szybki koniec wojny z Rosją i zwycięstwo konfederacji targowickiej zmusiło go do powrotu do Rzeczypospolitej w listopadzie 1792 roku. Jako bankrut pomoc finansową znalazł w ambasadzie rosyjskiej u Jakoba Sieversa. Z ramienia konfederacji targowickiej mianowany został w 1793 roku członkiem Komisji Edukacyjnej Koronnej. Był członkiem konfederacji grodzieńskiej 1793 roku. Na sejmie grodzieńskim w 1793 roku został mianowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego członkiem deputacji do traktowania z posłem rosyjskim Jakobem Sieversem. Na posiedzeniu 23 września wobec milczącego oporu izby przeciw wnioskowi o zgodę na nowy zabór pruski, oświadczył, że "milczenie oznacza zgodę". Pod koniec obrad sejmu grodzieńskiego został marszałkiem Rady Nieustającej przy poparciu rosyjskiego ambasadora. W czasie insurekcji kościuszkowskiej na wniosek jakobinów 9 maja został razem z trzema innymi osobami przekazany przez Radę Zastępczą Tymczasową pod jurysdykcję Sądu Kryminalnego, który skazał go na śmierć przez powieszenie, z natychmiastowym wykonaniem kary. Józef Ankwicz uznał słuszność wyroku, pod szubienicą zachowywał się godnie, w odróżnieniu od innych targowiczan, został powieszony przed ratuszem na Rynku Starego Miasta.

Józef Zabiełło herbu Topór (ur. ?, zm. 9 maja 1794 w Warszawie) – generał lejtnant wojsk litewskich, hetman polny litewski od 1793,łowczy wielki litewski od 1775, 1782-1784 konsyliarz Rady Nieustającej, poseł Księstwa Żmudzkiego na Sejm Czteroletni w 1788 roku, zastępca marszałka, a potem marszałek konfederacji targowickiej na Litwie, członek konfederacji grodzieńskiej 1793 roku. Figurował na liście posłów i senatorów posła rosyjskiego Jakowa Bułhakowa w 1792 roku, która zawierała zestawienie osób, na które Rosjanie mogą liczyć przy rekonfederacji i obaleniu dzieła 3 maja. W wojnie polsko-rosyjskiej 1792 wziął udział pod rozkazami brata Michała. Improwizowany generał major wykazał całkowitą nieudolność i brak elementarnej wiedzy wojskowej, a nawet podejrzewany był o zdradę. Po wkroczeniu Rosjan natychmiast przystąpił do targowiczan, awansował na generała lejtnanta. Był konsyliarzem Księstwa Żmudzkiego w konfederacji generalnej Wielkiego Księstwa Litewskiego w konfederacji targowickiej w 1792 roku, został zastępcą marszałka na Litwie. Na żądanie posła rosyjskiego Jakoba Sieversa awansował na marszałka konfederacji. W nagrodę 15 czerwca 1793 dostał buławę mniejszą litewską (hetman polny litewski), członka wskrzeszonej Rady Nieustającej. Na Sejmie Grodzieńskim w 1793 roku został mianowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego członkiem deputacji do traktowania z posłem rosyjskim Jakobem Sieversem. 22 lipca 1793 roku podpisał traktat cesji przez Rzeczpospolitą ziem zagarniętych przez Rosję a 25 września cesji ziem zagarniętych przez Prusy w II rozbiorze Polski. Realizował opracowany przez hetmana Sz. Kossakowskiego program likwidacji wojska narodowego, redukował jego jednostki i wcielał do wojska rosyjskiego. Po zwycięstwie insurekcji warszawskiej, przejęto papiery ambasady rosyjskiej, wskazujące, że Zabiełło pobierał stałą pensję od Rosjan. 9 maja został razem z trzema innymi osobami przekazany przez Radę Zastępczą Tymczasową pod jurysdykcję Sądu Kryminalnego, który po kilku godzinach wydał wyrok śmierci przez powieszenie z natychmiastowym wykonaniem. Został powieszony przed ratuszem na Rynku Starego Miasta.

Teraz, kiedy już detalicznie wiemy, z kim kaci mieli przyjemność na warszawskim rynku starego miasta, oddajmy głos bardowi Solidarności. Jacek Kaczmarski jak już kiedyś pisałem bardzo mocno reagował na malarstwo (jego rodzice malowali) i dobrze je rozumiał. Dlatego więc stworzył wiele znakomitych wierszy, które były inspirowane malarstwem i grafiką. Jak dobrze wiemy Kaczmarski bardzo często inspirował się również historią kraju oraz polityką w ujęciu społecznym. Te wszystkie cechy odnalazł w ilustracji Norblina i w roku 1980 skomponował utwór zatytułowany „Wieszanie zdrajców na rynku warszawskim w roku 1794 podczas insurekcji kościuszkowskiej”. Korzystając z portalu Youtube, posłuchajmy teraz tego utworu w wykonaniu samego autora oraz towarzyszących mu Przemysława Gintrowskiego i Zbigniewa Łapińskiego, słowem: legendarne trio w akcji J

Na wstępie tylko dodam, że twórca filimku popełnił ten sam błąd, co większość i utwór został zilustrowany błędnym obrazem Norblina, który nie przedstawia scen, o której śpiewa Kaczmarski.


Ponieważ utwór nie był zilustrowany właściwym obrazem, zatem muszę teraz połączyć tekst z wizja jaka przedstawił Norblin. Poniżej tekst połączony z fragmentami ilustracji.


 Nic nie widać stąd gdzie stoję
Gęsto krążą w słońcu głowy
Tłum napiera na konwoje
Wokół prostych trzech rusztowań
Każdy krzyczy co innego
Nazbierało się wściekłości
Pcha się jeden na drugiego
Dziś będziemy bezlitośni



Król gdzieś w oknie stoi ponoć
Nic dziwnego że się kryje
Różnie może być z koroną
Gdy hetmańskie cierpną szyje
Nie dla żartu biskupowi
Postawili szubienicę
Pustą pętlą wiatr kołysze
Nie wiadomo kogo złowi



Krzyk się wzmaga - pierwszy w górze
Stąd nie widać tylko który
Nie chciałbym być w jego skórze
Dla nas też już kręcą sznury
Drugi dynda wrzawa wściekła
Mało tryumfu gniew w zenicie
Tamci w drodze już do piekła
A nam walczyć tu o życie!


Trzeci szarpie się jak umie
Coś tłumaczy klęka pada
Bo niełatwo mu zrozumieć
W taki sposób słowo zdrada
Zawisł - Tańczy przez minutę
Życie w nim ugrzęzło twardo
Jeszcze w pętli kopie butem
Z płaczem wstydem i pogardą



Wiszą zdrajcy takie czasy
Będą wisieć przez dni parę
Wrony drzeć z nich będą pasy
Jak się drze sztandary stare
Może wreszcie coś się zmieni
Coś wyniknie z tej roboty
Zanim zdejmą ich z szubienic
Żeby w trumnach złożyć złotych

Teraz znając już ogólny opis wybuchu i przebiegu insurekcji w Warszawie, widząc grafikę Norblina, wysłuchawszy nagrany utwór oraz mając przed oczyma tekst wiersza Jacka Kaczmarskiego możemy uznać, że mamy pełen obraz zdarzeń, jakie wydarzyły się w 1794 roku w stolicy. Stoję na stanowisku, że dzięki artystom możemy bardziej zbliżyć się do historycznej prawdy. Norblin prawdopodobnie szkicował swój rysunek oglądając egzekucje na żywo z okna jednej z kamienic. Z kolei Kaczmarski do swojego utworu dodał relacje z innych źródeł z epoki, które opisywały szczegółowy przebieg egzekucji. W tekście barda odnajdujemy na przykład dodatkowy wątek znany z relacji pamiętnikarskich, według których hetman Zabiełło „posunął się aż do chwytania za nogi rozjuszonych, a raczej trunkiem rozzuchwalonych mieszczuchów, żebrząc ich miłosierdzia”. Kaczmarski posuwa się dużo dalej niż Norblin, opisuje agonię poszczególnych ofiar oraz żywe reakcje tłumu. Mimo tego, że poeta umieścił narratora gdzieś pośród tłumu, to raczej nie można powiedzieć, że wymowa utworu popiera krwawe rozliczenia. Raczej bez wiekszego entuzjazmu obserwuje całą akcję stojąc z boku głównych wydarzeń. Kaczmarski prywatnie zawsze bał sie reakcji tłumów (jako przykład weźmy "Mury" które wcale nie miały być hymnem,  nawet wprost przeciwnie...) i miał tę świadomość, że co prawda teraz wiesza się osądzonych zdrajców, ale już „za kilka dni” ten sam tłum będzie dokonywał egzekucji podczas samosądów. Nie potępia tego, ale tez widocznie temu nie sprzyja.. Na koniec zdanie o ciekawym zakończeniu utworu. Kaczmarski zna historie i wie, iż jako naród nie wyciągnęliśmy żadnych wymiernych wniosków z popełnianych wcześniej błędów i w kolejnych latach, w innych czasach znów je bezrefleksyjnie popełnimy. Dlatego pomimo dokonania się samego aktu oczyszczenia się od zdrajców, niewiele się zmieni w samym społeczeństwie, gdyż ta sytuacja okaże się bez znaczenia dla dalszych losów kraju. Ta rezygnacja jest widoczna w zakończeniu utworu. Bogaci magnaci i szlachta „spoczną w trumnach złotych”, bo tak to już było w XVIII wieku i jest i teraz, że światem rządzi pieniądz.

Na dziś to już koniec, spotykamy się niebawem. Dziękuje za doczytanie do tego miejsca. Nasuwa mi się taka dygresja, że skoro „światem rządzi pieniądz, a miłośnicy numizmatyki je zbierają i maja ich sporo to może kiedyś w przyszłości…. J …. J…. J

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem zdjęcia zaczerpnięte z portali internetowych Wikipedia.pl, Wikimedia.com, polskieradio.pl oraz wyszukane usługą Google grafika. Podczas pisania korzystałem z niże wymienionych publikacji i źródeł: Wojciech Kepka-Mariański „Insurekcja Warszawska1794", Wacław Tokarz „Insurekcja Warszawska 17 i 18 kwietnia 1794” , Jarosław Marek Rymkiewicz „Wieszanie”, Władysław Smoleński „Konfederacja Targowicka”, Iwona Grabska i Diana Wasilewska „Lekcja historii Jacka Kaczmarskiego” (jedna z moich ulubionych książek, polecam) oraz portal Wikipedia.pl.

===================================================

„Ostania mapa Polski” Jacka Kaczmarskiego, czyli rzecz o trudnych relacjach ostatniego króla z Tadeuszem Kościuszko.


Wreszcie udało mi się zasiąść do pisania i zmierzyć z kolejnym tematem, który jest mi szczególnie bliski i który wyjątkowo budzi moje zainteresowanie. Suche fakty są z reguły łatwe do interpretacji, jednak nic tak mnie nie ciekawi w analizie trudnych czasów okresu SAP, jak postawy ludzkie w zwrotnych punktach naszej historii. I te postawy właśnie, te trudne wybory oraz związana z nimi odpowiedzialność, będzie dziś głównym bohaterem wpisu. Żeby podnieść wartość mojej pisaniny, użyłem prawdziwej sztuki, jako temat przewodni, wokół którego będę budował swoją opowieść. W tym celu proza moich słów otrzyma miłą sercu oprawę w postaci kolejnej porcji poezji Jacka Kaczmarskiego zaklętej w niezwykle dramatycznym utworze muzycznym. Czasy dramatyczne, wymagają widocznie odpowiednio dopasowanego anturażu. Na moim przykładzie to się doskonale sprawdziło, gdyż musze przyznać, że w mej świadomości cała ta dzisiejsza historia żyje od dawna właśnie za sprawą znajomości tej konkretnej piosenki. Mogę nawet powiedzieć, że to analiza jej tekstu tak naprawdę sprawiła, że zainteresowałem się nieco głębiej tym zagadnieniem i dziś postanowiłem podzielić się swoimi przemyśleniami na ten temat. O czym więc dziś będzie? Będzie to krótka??? historia o postawach liderów w czasach kryzysu oraz o ich wzajemnych, trudnych relacjach. Dla dodania tematowi nieco wigoru, zacznę tradycyjnie od ilustracji. Oto, jaki „fotomontaż” udało mi się sklecić na kolanie (dosłownie).
Na początku, zarysuje nieco tło historyczne oraz charakter relacji pomiędzy ostatnim królem a Tadeuszem Kościuszką - jednym z generałów armii królewskiej i naczelnikiem insurekcji. W tym celu krótko scharakteryzuje sytuację w kraju w roku 1794, w którym doszło do tytułowego wydarzenia oraz rolę, jaką w tej dziejowej chwili odgrywali obaj dzisiejsi bohaterowie.

Znajdujemy się, więc w roku 1794. Polska jest już po zdradzie Targowicy i zaprzepaszczeniu dorobku, jaki przyniósł czas Sejmu Wielkiego i Konstytucja 3 maja. Pobita w wojnie obronnej przez przeważające siły obcych armii, zdradzona na wszystkich możliwych kierunkach polityki międzynarodowej, „obudziła się z ręką w nocniku”, co skończyło się kolejnym upokorzeniem na sejmie w Grodnie i II rozbiorem kraju. To ostatnie bolesne doświadczenie miało ogromny wpływ na atmosferę w kraju. Znaczna część patriotów (w tym Tadeusz Kościuszko) wybrała emigracje, natomiast w kraju pod rządami moskali został ten, co chciał lub musiał. Nastał trudny czas nie tylko politycznie, ale i ekonomicznie. Polska była bankrutem, upadły banki a z nimi chyliły się przemysł i gospodarka, bieda zaglądała w ludziom w oczy a tym wszystkim, co zostało na dodatek rządził rosyjski ambasador przy wsparciu wojska okupacyjnego oraz sprzedajnej części naszych rodaków.
Narastał terror nowych władz okupacyjnych, których polityka wywoływała w społeczeństwie ogólne niezadowolenie i wzburzenie. We Francji trwała Wielka Rewolucja, której idee i echa docierały nad Wisłę, polaryzując dodatkowo ludność i niepokojąc szlachtę. Na Litwie rządzili się Kossakowscy, targowiczanie, którzy jawnie przyczynili się do obecnego stanu rzeczy zdradzając Rzeczpospolitą i działając wespół z Rosjanami. W Koronie wszystkie istotne decyzja podejmowała Rada Nieustająca, w której król nie miał nic do powiedzenia. Tak trwała „cisza przed burzą”, jaką od dłuższego czasu organizowano w tajemnicy, dążąc do narodowego powstania i jeszcze jednego wysiłku w celu odzyskania kontroli i uzyskania niepodległości. W rewolucję zaangażowanych było wielu Polaków, jednak to Hugo Kołłątaj był jej najsilniejszym inspiratorem. Nazywany polskim Robespierre, miał ogromny wpływ na przygotowanie rewolucji, a poprzez bezpośrednie relacje z Ignacym Potockim i
Kościuszką, z którymi planował przyszłe działania na emigracji w Dreźnie. Tadeusz Kościuszko został „namaszczony” do roli przywódcy powstania. Lud go uwielbiał, szlachta szanowała a wojskowi poszliby za nim w ogień. Był naturalnym i jedynym wówczas wyborem jednoczącym idee niepodległościowe i nowe prądy społeczne mówiące „Wolność, Całość, Niepodległość”. Jednak trzeba dodać, że Kościuszko prywatnie wcale nie był typem lidera, który pociąga za sobą tłumy wiernych wyznawców. Był zrównoważonym, szlachetnym i prawym człowiekiem a przy tym całkiem sprawnym wojskowym, który w obliczu dziejowego wyzwania podjął się roli naczelnika. Nigdy sam nie był przesadnie ambitny i nie bawiły go polityczne rozgrywki, jakże popularne w tych czasach i ważne dla zjednania sobie szerokiego poparcia opinii publicznej. Kościuszko, jako doświadczony żołnierz-republikanin i sławny generał amerykańskiej wojny o niepodległość, nigdy nie zamierzał prowadzić swojego wojska „na pewną śmierć”. Ideologia nie przesłaniała mu praktycznych możliwości działania, co miało wpływ na szereg przygotowań, jakie jego zdaniem trzeba przeprowadzić by zryw narodu dał pożądany efekt. Robił tedy wszystko żeby powstanie miało szanse i bardzo chciał w nie wierzyć. Główna idea, na jakiej oparł swoją strategię było podburzenie i pozyskanie „dla sprawy” prostego ludu, to jest mieszczan i chłopstwa, które miał zamiar przeprowadzić poprzez poprawę stosunków społecznych w kraju i nadaniu tym dwóm licznym grupom odpowiednich praw, których w Rzeczpospolitej Szlacheckiej dotąd nie mieli. Nie było to jednak działanie agresywne na wzór Rewolucji Francuskiej, a raczej praca u podstaw, nad świadomością prostego ludu i szlachty, której „ciche przyzwolenie” na reformy było kluczowe by w obliczu wyższej konieczności zjednoczyć cały naród. Kościuszko jako szlachetnie urodzony, nie zamierzał gwałcić prawa i dlatego właśnie tak jak o zapał ludu, tak samo usilnie zabiegał o zgodę szlachty na zamierzone przez niego kroki. Dość powiedzieć, że w chwili, kiedy rekrutowano chłopów do piechoty (kosynierzy) to z każdego „z 5 dymów” miano dostarczyć 1 chłopa wyposażonego w kosę – jednak i tak była do tego potrzebna… zgoda jego Pana. Kościuszko bardzo wierzył w rozsądek szlachty, która jako warstwa wykształcona i posiadająca większą świadomość sytuacji, nie będzie robiła problemów w aktywacji ludu miast i wsi. Nie było tajemnicą, że tylko przewagą ilości wojska można było wyrównać szanse walki z regularnymi, dobrze uzbrojonymi i wyszkolonymi armiami okupantów. Tym samym Kościuszko, jako człek prosty i szczery w swoich zamiarach, w okresie poprzedzającym wybuch niejednokrotnie osobiście zabiegał o przychylność ludu, czego późniejszym symbolem był ubiór, czyli chłopska sukmana, w jakiej podczas całej Insurekcji chadzał jej wódz.

Różne są opinie, co do kunsztu wojskowego wodza insurekcji. Spotyka się nawet te jawnie krytykujące Kościuszkę i obarczające go odpowiedzialnością za klęskę powstania. Ja podzielam zdanie Józefa Ignacego Kraszewskiego, który znany jest z tego, że raczej obiektywnie pisał o czasach schyłku Rzeczpospolitej. W swoich publikacjach, Kościuszkę widział, jako człowieka mężnego w boju a przy tym wybitnego inżyniera i artylerzystę. Cechy te miały wybitne znaczenie w potyczkach, w których siły Insurekcji z powodzeniem ścierały się z regularnym wojskiem rosyjskim i pruskim (a czasem z oboma tymi armiami na raz).  Generalnie przeważa zdanie, że był to człowiek równie waleczny, co ostrożny, który nie szafował życiem swoich wojsk i nie porywał się na wroga, jeśli nie miał szansy odniesienia zwycięstwa. Dlatego też poświęcił wiele energii na wzniecenie odpowiednio silnej rewolucji gdyż chciał być pewien, że naród jest gotowy i powstanie, jako liczna i spójna całość. Tym można uzasadnić fakt, że kilkakrotnie przekładano datę wybuchu powstania, bowiem Kościuszko nie był pewien odpowiedniego przygotowania i uzyskania oczekiwanego efektu. I pewnie ostrożny wódz by tak zwlekał jeszcze jakiś czas, jednak został postawiony przed faktem dokonanym, kiedy to brygada generała Madalińskiego nie godząc się na redukcje i wcielenie w skład armii zaborców, zmuszona była wykonać jakiś ruch i wybrała działanie zbroje przeciw wojskom zaborców. Zdecydowano się, więc na szybki marsz z Wielkopolski wprost do Krakowa w celu połączenia z wojskami generała Wodzickiego. Po drodze dotkliwie bijąc napotkane wojska pruskie, co jak się później okazało, było doskonałym powodem by sam król Prus stanął na czele swojej armii i poprowadził ją na Warszawę. Jednak zanim to się stało, sytuacja zmusiła Kościuszkę do przyspieszenia tempa powrotu do kraju i oficjalnego stanięcia na czele zaczętego już powstania, które jednak jego zdaniem nie było jeszcze dostatecznie gotowe. Co niestety już chwilę później okazało się faktem, gdyż jedynie w województwie krakowskim rewolucja szła dobrze i to właśnie tam Polacy bili się z największym powodzeniem. Jednak w innych częściach kraju opór wybuchał w różnym czasie i ze zmienną siłą i częstotliwością, co jawnie przeszkadzałoby Insurekcja objęła cały kraj i wszystkie stany. Nawet najlepiej zorganizowane krakowskie nie było jednak w stanie spełnić ambicji wodza, co do liczebności rewolucyjnej armii, jaka jest konieczna do skutecznej walki na wielu frontach. Chłopi w krakowskim stawili się w połowie planowanej przez Kościuszkę liczebności (kosynierów było około 8 tysięcy). Niestety w innych częściach kraju lud wiejski nie był wystarczająco uświadomiony lub też jego dążenia nie zyskiwały poparcia lokalnej szlachty, do której w praktyce należało i pole, i ówczesny człowiek. Skala, zatem nie była taka, jaką wymarzył sobie Kościuszko i z tym faktem boleśnie musiał zmagać się do końca powstania. Po pierwszym zwycięstwie nie przyszły kolejne. Wódz był naciskany przez wzajemnie ścierające się frakcje polityczne, na zwiększenie tempa działań i pójście „za ciosem”. Jednak wyważony i rozsądny Kościuszko nie miał takich sił i takiej ich mobilności żeby szybko oswobodzić kraj i przygotować go do spodziewanej kontry ze strony wojsk okupantów. Powstanie postępowało na tyle wolno, że zaborcy zdążyli zacząć działać wspólnie i zgromadzić odpowiednie siły, które wysłano do kraju w celu zdławienia zarzewia buntu.

Na tej fali sukcesów w województwie krakowskim, szczególnie dzielnie spisała się Warszawa, która własnymi siłami wyzwoliła się spod okupacji rosyjskiego garnizonu. W stolicy urzędował wówczas Stanisław August Poniatowski, który był naocznym świadkiem wydarzeń, jakie rozgrywały się w tym czasie w mieście. Jak wiadomo, król nie miał wielkiej roli i władzy w rządzeniu krajem po II rozbiorze, mimo to starał się jak mógł żeby targowiczanie do cna nie zniweczyli dorobku Konstytucji 3 Maja, której był przecież jednym ze znacznych autorów. Trudna to była i niewdzięczna rola, ale Poniatowski przez lata klęsk i niepowodzeń był już odpowiednio zakonserwowany i mimo braku formalnej władzy w dalszym ciągu miał swoje wpływy na umysły licznej grupy szlachty. Jednak było coś, co przerażało nawet naszego wielokrotnie poniżonego wcześniej władcę. Król jak ognia bał się kolejnego powstania a już zupełnie, takiego na wzór Rewolucji Francuskiej, w której Jakobini zgładzili jego królewskiego odpowiednika. Zakładał, że kolejna przegrana wojna przyniesie zapewne całkowity koniec jego panowania. Strategia, jaką wówczas prezentował Poniatowski, to generalnie uległość i przetrwanie, czyli ułagodzenie carycy Katarzyny i jej urzędników, tak żeby w ogóle nie zaprzątali sobie głowy sytuacja w Polsce i spokojnie zajęli się „swoimi sprawami”. Król wiedział, że z grona zaborców tylko Rosja może być niezainteresowana całkowitym wymazaniem nas z mapy i tylko z Rosjanami można przeciwstawić się pruskiemu imperializmowi, który był motorem większości klęsk, jakie w II połowie XVIII wieku spadły na nasz kraj. Strategiczną postawą króla było, więc robienie dobrej miny do złej gry, przeczekanie burzy i troska o znaczny kawał kraju, który nam jeszcze pozostał, aby odbudować na nim upadłą gospodarkę i postawić tamę biedzie i głodowi, jakie nadciągnęły po ostatniej klęsce. Stąd oprócz standardowych zbytków, takich jak zabawa, nauka i sztuka, August najbardziej interesował się właśnie sprawami gospodarczymi i im poświęcał najwięcej swojej uwagi. Kiedy jednak sytuacja w Warszawie stawała się nieprzewidywalna i król świadomy niebezpieczeństwa kolejnej rewolucji, która zostanie z pewnością wykorzystana przez naszych wrogów, jako doskonały pretekst do całkowitego zrównania kraju z ziemią – starał się robić wszystko żeby nie dopuścić do wybuchu i zachować status quo. Wspólnie z Radą optował za zerwaniem stosunków z rewolucyjna Francją, wspierał cenzurę listów i blokadę informacyjną na temat wydarzeń nad Loarą oraz buntu brygady generała Antoniego Madalińskiego. 27 marca 1794 król w nocie do ambasadora Prus Buchholza skrytykował poczynania Madalińskiego i nazwał go nawet buntownikiem i gwałcicielem kraju. Przy okazji poprosił ambasadora, aby wojska Pruskie ścigające zbuntowaną polską brygadę na terenie Rzeczpospolitej płaciły gotówką za rekwirowane dobra i aby się nie zdarzały przypadki gwałtu i rabunku na polskiej społeczności. Dziwne to zachowanie, jak na króla, którego terytorium nachodzi obca armia ścigająca jego własnych żołnierzy. Chwały takie zachowanie królowi nie przynosi. To jednak nie wszystko, Stanisław August posunął się nawet do denuncjacji Rosjanom przebywających w mieście przywódców przygotowanego buntu. Jaka to musiała być trudna rola do odegrania, donosić na swoich rodaków i starać się sprawie „ukręcić łeb” ocalając swoją wizję przyszłości Polski. Król był zdania, że Polska ma jedynie szansę, jeśli będziemy z współpracować z Rosją a ta w wyniku zmiany rządów, które kiedyś musza przecież nastąpić - odpłaci nam za to i zmieni do nas swój stosunek. Król wiązał z tą myślą swoją przyszłość i liczył po cichu na rychły schyłek rządów Katarzyny. Ta ułuda powiązana z bliżej nieokreśloną w czasie zmianą na tronie w Petersburgu, trzymała króla w okowach i tą drogą podążał w czasie, kiedy w Polsce rozpoczęła się Insurekcja Kościuszkowska.

Tak, więc mamy z jednej strony rozważnego wojskowego, nieco wmanewrowanego przez okoliczności w przewodzenie rewolucji w nieprzygotowanym do tego kraju a z drugiej króla bez praktycznej władzy, który nauczony doświadczeniem nie wierzy już w powodzenie zbrojnych wystąpień przeciwko zaborcom i stara się być „przyjacielem” Rosjan. A jeszcze tak nie dawno byli po tej samej stronie barykady. Kościuszko, jako szlachcic wychowany w duchu wierności tradycji i krajowi i absolwent Szkoły Rycerskiej, której założycielem i możnym sponsorem był król polski – robił zawrotna karierę w armii królewskiej. Szybko dał się poznać, jako zdolny wojskowy a w rozkwicie jego kariery bardzo pomogła przyjaźń, jaką z wzajemnością darzył księcia Józefa
Poniatowskiego. Obaj wojskowi zostali wezwani w 1789 przez króla i Sejm, zostali wcieleni do rodzącej się wielkiej armii Rzeczpospolitej (wcześniej na emigracji, służyli w wojsku austriackim). Kościuszko razem z księciem Poniatowskim nie tylko dobrze bawili się i hulali w swoim towarzystwie, ale również byli towarzyszami broni i pracowicie przygotowali królewską armie do obrony kraju i Konstytucji 3 Maja. Podczas wojny z Rosja w 1791 roku obaj stawali dzielnie i zostali, jako pierwsi odznaczeni przez króla orderem Virtutti Militari. Książe Józef Poniatowski był bardzo przywiązany do swojego królewskiego stryja, a przez przyjaźń z Kościuszką również atencja tego generała do Stanisława Poniatowskiego była odczuwalna. Król z narodem, naród z królem – taka wówczas była sztama. Niestety to były ostatnie przyjemne chwile w stosunkach pomiędzy królem a jego wojskiem.  Kampania obronna w wojnie z Rosją nie szła zgodnie z oczekiwaniami i armia Polska pozbawiona dostaw i amunicji szybko ustępowała pod nacierającymi ze wschodu.  Jak wiadomo król w obliczu szeregu militarnych niepowodzeń, w wyniku politycznych negocjacji, omamiony obietnicami bez pokrycia, nie widząc innej możliwości na uratowanie kraju i korony, przystąpił do Targowicy. W praktyce oznaczało, że poddał się król a wraz z nim musiała bron złożyć również jego dzielna, choć rzeczywiście będąca w nieustannej defensywie armia. Kościuszko i Józef Poniatowski, którzy wówczas dowodzili na początku nie mogli uwierzyć w taki rozwój wypadków. Obrazy i wstydu, jaki spadł na dzielnie walczących w pocie czoła królewskich wojaków, trudno sobie nawet dziś wyobrazić. Po pierwszym szoku, jaki wywołała decyzja król, pomyślano o zbiorowym samobójstwie i honorowej śmierci podczas szarzy na wroga (książę Józef próbował nawet tego w bitwie pod Markuszowem).  Później już na „chłodno” uznano, że król jest nikczemnym zdrajcą i uknuto pomysł żeby go porwać i siłą zmusić do tego żeby stanął na czele armii i „zginął z godnością i honorem” z szablą w dłoni. Książe kierując się jednak miłością do krewnego, nie zgodził się na plan porwania stryja, co oddaliło go od Kościuszki i jak się później okazało już nigdy pomiędzy dawnymi towarzyszami nie „było jak dawnej”.  Nigdy też nie pogodzono się z tą zdradą. W oczach udającego się na emigracje Kościuszki, król jedną tchórzliwą decyzją z osoby godnej najwyższego szacunku zmienił swój status na „wróg publiczny nr 1”. Na emigracji Tadeusz Kościuszko znajdujący się często pod wpływem Kołłątaja, stale „pielęgnował” tą ranę na honorze i jedyne uczucie, jakie budził w nim jego król to odraza, z jaką traktuje się zdrajców bez honoru. Obok portret Stanisława Augusta Poniatowskiego w mundurze generała wojsk koronnych kawalerii narodowej. Ten galowy mundur, miał podkreślać honor władcy, jednak znów okazało się, że polityka to bagno nizależnie od czasów... i to nie szata zdobi człowieka...

Co ciekawe król osobiście, jako człowiek spokojny i o miłym usposobieniu, przeważnie nie miał względem udających się na emigracje patriotów tak negatywnych uczuć jak oni do niego. Powiem więcej, Poniatowski generalnie zawsze czuł się odpowiedzialny za wszystkich swoich rodaków i pomimo tego, że często nazywano go zdrajcą, (czego nie cierpiał i co odchorowywał) darzył ich szacunkiem. Całkiem możliwe, że czasem również zazdrościł im wolności wyboru i braku odpowiedzialności za kraj i koronę. W każdym razie, czy po Konfederacji Barskiej, czy teraz po przegranej wojnie z Rosją, król interesował się imigrantami i jak tylko mógł ochraniał ich od represji oraz wspierał w powrocie do kraju. Tak również było z Kościuszką. Kiedy Poniatowski dowiedział się, że jego były generał wraca w sławie z ameryki do kraju, to z jednej strony był mu rad jak każdemu ze swoich znacznych znajomych a z drugiej strony niepokoił go „charakter tego powrotu”, znał, bowiem republikańskie poglądy generała. Stąd wyjątkowo „zimno” przyjął Kościuszkę i nie spieszył się w umieszczeniu go w rodzącej się wówczas 100 tysięcznej armii. Za co późniejszy generał wojsk polskich i wódz insurekcji zapewne prywatnie nie był mu przychylny. Oliwy do ognia we wzajemnych stosunkach dolało również niefrasobliwe zachowanie króla zaraz po wybuchu Insurekcji Kościuszkowskiej, kiedy to wraz z Radą Nieustającą mnożył odezwy do szlachty, wojska i ludu, w których otwarcie szkalował Kościuszkę, nazywając go buntownikiem, który bezprawnie nazywa siebie „Najwyższym Naczelnikiem Narodu” a w rzeczywistości jest tylko rebeliantem, który namówiony przez Francje i Jakobinów spycha Polskę w przepaść kolejnej wojny. Król wielokrotnie występował do wojskowych z apelem, żeby nie dali się omamić ideami rewolucji i wciągnąć do tej z góry skazanej na porażkę rebelii przeciw prawowitej władzy Rzeczpospolitej i jej sojuszników. Za przykład niech posłuży fragment listu króla z dnia 9 kwietnia 1794 adresowanego do ks. Józefa Poniatowskiego, w którym przestrzega go przed przyłączeniem się do Kościuszki.

„Obecne przedsięwzięcie Kościuszki uczyniło wiele złego dla kraju przez zniszczenia z obu stron, ponieważ oddziały wojskowe maszerują w pośpiechu bez zaopatrzenia i bez furgonów, a utrzymują się tylko kosztem mieszkańców, nie płacąc w czasie przemarszów i zabierając zwierzęta, a nawet samych chłopów. Przerywa się prace w polu, tak, że po wielkiej biedzie w poprzednim roku, bieżący może doprowadzić do prawdziwego głodu. Jestem zmuszony działać w powiązaniu z Rosją przeciw Kościuszce, jako przeciw rebeliantowi, ponieważ nie uznaje on ani autorytetu mego, ani powagi obecnego rządu. Jestem też związany traktatem przymierza podpisanym w Grodnie, a trzymanie się tego przymierza jest jedynym sposobem zachowania pomocy Rosji wobec zachłanności Prus. Użyją one, bowiem wystąpienia Kościuszki, jako pretekstu, by powiedzieć imperatorowej: należy niespokojnych Polaków zgnieść, trzeba podzielić między nas resztę ich kraju aż do zniesienia imienia polskiego. Jest moim obowiązkiem trzymać się Rosji, gdyż ona gwarantuje wolę położenia tamy wszystkim uzurpacjom tamtej strony wobec naszych ziem, pod warunkiem, że pozostaniemy wierni naszemu traktatowi przymierza z nią. De Cache (ambasador Austrii – dopisek własny) złożył już notę oświadczającą, że cesarz w żaden sposób nie chce popierać tych nowych powstańców w Polsce ani im pomagać. Rosjanie i Prusacy maszerują już z dwóch stron przeciwko nim. Insurgenci nie mają żadnej innej pomocy obcej jak tylko trochę pieniędzy i wiele obietnic ze strony jakobinów. Otóż to stwarza dla mnie jeszcze jeden powód, by być przeciw insurgentom. Niech Bóg Cię strzeże, abyś nie dał się uwieść lub wszedł w jakieś związki z nimi. Działałbyś przeciw mnie samemu.”

Taką postawę przyjął król w dniu wybuchu ostatniego zrywu narodu w XVIII wieku. Jednak sprawy się działy, insurekcja warszawska wybuchła z duża mocą i król chcąc czy nie chcąc znów, jako „głowa narodu” został wmanewrowany w polityczną układankę. Ciekawe jest też to, że kiedy rewolucja już trwała i król zorientował się, że to nie tylko drobny bunt i „postawił na złego konia”, pospieszył z listem do Kościuszki, w którym było wiele słów pokory i poddania się nowej władzy oraz pochwały za podjęcie skutecznej walki o niepodległość. Kolejny zwrot w postawie naszego władcy, który to już raz – trudno zliczyć…a wszystko to, dla dobra narodu.

Tym razem rola, jaka została rozpisana dla króla nie miała wiele wspólnego w wojną. Kościuszko tak jak większość narodu obawiał się kolejnej zdrady i ucieczki władcy wraz z dworem do jego niedawnych wschodnich sojuszników, stąd istotą stała się obecność Poniatowskiego i „pokazywanie się na mieście”, co rodakom dodawało pewności siebie. Lud, nie w ciemię bity sądził wówczas, że jak by było źle to król by uciekał, a skoro jest w Warszawie i paraduje po ulicach zbierając pokłony, to znaczy, że sytuacja na wojnie jest OK i rychłe jest całkowite zwycięstwo. Druga funkcja, jako wyznaczono władcy było to…, że żyje. Pomimo jego wcześniejszej epizodu z targowicą i jawnej zdrady, jakiej się wówczas dopuścił wobec narodu i swoich poddanych, to pomimo dojścia tego „zdradzonego” ludu do władzy nikt się na życie monarchy nie porywa. Tym samym to „żywy” dowód na to, że insurekcja w Polsce jest inna od tej francuskiej, która była tak nie w smak szlachcie i możnym tego świata. Obecność żywego i uśmiechniętego króla, dawała światu świadectwo, że to nie motłoch doszedł do władzy i buntuje się przeciw świętemu porządkowi świata, tylko król razem ze szlachtą i społeczeństwem razem rzucili wyzwanie zaborcom i teraz ramię w ramie wspólnie walczą o odzyskanie niepodległości. Trzeba przyznać, że Poniatowski, mimo że pilnowany przez „społeczne patrole” na każdym kroku, to „trwanie przy życiu” znosił dzielnie i chętnie współpracował z władzami rewolucji. W ten sposób minął go styczek i nieszczęsny los, jaki na szubienicach i w licznych samosądach spotkał innych posądzanych o zdradę oficjeli poprzedniej władzy. Wypada w tym miejscu również wspomnieć o pozytywnej roli króla i realnym wsparciu, jakiego udzielał insurekcji. Na początku został nieco gwałtem przymuszony do oddania swojej ulubionej zabawki, czyli mennicy w ręce władz rewolucyjnych. Mennica był kluczem do władzy, lecz jako prywatna własność króla potrzebna była jego zgoda na przejęcie. Uczynił to wówczas bardzo niechętnie i pod przymusem, nie chcąc konfrontować się z nową władzą i realnie nie mając żadnych szans na zmianę swojego położenia. To, co wówczas najmocniej zabolało to projekty monet rewolucyjnych, jakie zamierzano bić w warszawie z których usunięto jego popiersie, imię i herb. Na to się nie zgodził i być może to właśnie jego wczesny opór przeciwko tym projektom, finansowe wsparcie, jakiego udzielił walczącym rodakom przeznaczając (między innymi) do przetopienia część ogromnej kolekcji medali oraz dobrze grana rola króla wspierającego powstanie – sprawiły, że w efekcie z monet nie zniknął i teraz możemy podziwiać roczniki 1794 z SAP na awersach.
Przejdźmy teraz do meritum i do tytułowej historii z mapą Polski w tle. Na początek proponuje wysłuchać tej historii wyśpiewanej przez Jacka Kaczmarskiego. Zapraszam na krótki film z nagranym utworem oraz z dodatkowym wstępem, jaki dodał sam autor.


Jak mogliśmy się przed chwilą przekonać, również u poety „ostatnia mapa Polski” jest pewnym symbolem i okazją do tego, żeby barwnie opisać schyłek rządów ostatniego króla i upadek Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W dalszej części zapraszam na krótka analizę tekstu piosenki oraz na rozwinięcie historii i porównanie jej do rzeczywistych wypadków, które miały wówczas miejsce oraz roli w nich króla, mapy i Tadeusza Kościuszki. Najpierw jednak tekst i chwyty gitarowe z mojego osobistego, odręcznie napisanego śpiewnika, który pochodzi z roku 1989, który jest dla mnie ważny, bo jako nastolatek w ramach poboru, zasiliłem szeregi Wojska Polskiego. Zatem do gitar Panowie, do gitar J.


Tak jak określił to Jacek Kaczmarski w zapowiedzi przed utworem, cytuję „…Piosenka opowiada o autentycznym dialogu, jaki miał miejsce miedzy Tadeuszem Kościuszką a królem Stanisławem Augustem Poniatowskim w przeddzień bitwy pod Maciejowicami. Stawia ona następujące zagadnienie: czy Polska to symbol, czy rzeczywistość.”.

Co by tu można jeszcze dodać. Autor jednoznacznie opowiada się po stronie Kościuszki i za kolejną królewską fanaberie uznaje odmowę wydania (na pewne i wieczne zniszczenie) map z kolekcji królewskiej. Ocena poety jest wybitnie niekorzystana dla króla i w obliczu klęski całego narodu nie zważa zupełnie na kolekcjonerskie uczucia jednostki - władcy, który przez 30 lat swoich rządów poświęcił dla kraju już dostatecznie wiele, bez powodzenia prowadząc swój kraj i naród do zagłady. Teraz, symbolicznie poproszony o następne poświęcenie w kolejnej „przegranej sprawie”, stanowczo acz spokojnie odmawia dalszej pomocy. Król, jako bardzo sprawny polityk i wizjoner, którego dotychczasowe oceny i scenariusze sprawdzały się niemal dosłownie, stoi na rozdrożu wiedząc dobrze, jak zakończy się ta rewolucja. Czy wydać dzieło sztuki, jakim w II połowie XVIII wieku były odręcznie rysowane i malowane (przez wiele lat) mapy na niechybną ich zagładę, czy postawić się i nie pozwolić zniszczyć tych dzieł, ocalając je dla przyszłych pokoleń. Trudny wybór, który jednak nie jest zagadnieniem, na jakie autor był łaskaw zwrócić uwagę. W sumie to nie powinno nas dziwić, że Kaczmarski, sam nie mając kolekcjonerskich zapędów i doświadczeń na tym polu, nie poruszył w swoim utworze tej struny i nie poświecił większej uwagi emocji, jaką dla Poniatowskiego miała „jakaś tam mapa”. Kaczmarski jak większość „normalnych ludzi” uznał, że odmowa króla wynikała z niskich pobudek schlebiania swoim wysublimowanym gustom i zbytkom, które są przecież niczym w porównaniu z zagładą narodu i utratą państwa. Dodatkowym smaczkiem w tej historii jest negatywny wynik bitwy pod Maciejowicami, który wielu znawców wojskowości i historyków uznaje za oczywisty błąd naczelnika, który ponoć właśnie z… braku dobrej mapy, pomylił się znacznie w ocenie położenia swoich wojsk pozostających w odwodzie. Co przyczyniło się do klęski w walnej bitwie, jaką sam Kościuszko zainicjował i wydał Rosjanom a w efekcie do zdławienia i upadku Insurekcji. 

Zatem, czyżby znów wszystkiemu winien był pechowy król? Czy jeden drobny epizod mógł mieć aż tak ogromne znaczenie dla powodzenia całej wojskowej kampanii? Jak naprawdę wyglądało spotkanie z Kościuszką i dlaczego Stanisław Poniatowski dla świętego spokoju nie poświęcił swojego zbioru map i nie wydał ich wojskowym? Jaka była rola kartografii w II połowie XVIII wieku i co "ostatnia mapa Polski" rzeczywiście znaczyła dla króla? Na te i na inne pytania odpowiem w drugiej części wpisu. Z racji obszerności tematu i mojego gadulstwa, nawet ja nie byłem w stanie zaakceptować monstrualnych rozmiarów, jakie niespodzianie przyjmuje dzisiejszy artykuł. Zorientowałem się właśnie, że jestem w połowie historii więc szybko podjałem jedyna słuszna decyzję o I Rozbiorze mojego wpisu i podzieleniu go na dwa oddzielne byty. Zatem do zobaczenia już za kilka dni i zapraszam na dogrywkę J.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem informacje i wiedzę z III tomu studiów nad historią ducha i obyczaju „Polska w czasie trzech rozbiorów 1772-1799” Józefa Ignacego Kraszewskiego, z wątków forum portalu www.historycy.org oraz artykuł „Tadeusz Kościuszko i Józef Poniatowski – przyjaciele czy rywale” z portalu historycznego www.histmag.org . We wpisie wykorzystałem film z utworem Jacka Kaczmarskiego „Ostatnia mapa Polski” udostępniony przez użytkownika @Encore na portalu Youtube, zdjęcia obrazów pochodzących ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie wyszukane dzięki digitalizacji części kolekcji oraz przeróbka zrobiona na portalu foteczka.net 
============================================================

„Ostatnia mapa Polski 2”, czyli ciąg dalszy historii


Dziś kontynuuje swoją opowieść, którą rozpocząłem od charakterystyki ciężkich czasów w roku 1794 oraz postaw i relacji dwóch wielkich postaci polskiej sceny z tych lat, czyli dyktatora powstania Tadeusza Kościuszki z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim. W poprzedniej części oparłem się na poezji Jacka Kaczmarskiego, który zinterpretował epizod z mapą, jako znamienny symbol słabości charakteru ówczesnego władcy, który swoim uporem przybił kolejny gwóźdź do upadku Rzeczpospolitej. Tak jak zwykle zgadzam się z poetą, tak tym razem mam nieco odmienny pogląd na tą sprawę. I dlatego aby szerzej przedstawić i uzasadnić swoją opinie a przy okazji upewnić się, że nie błądzę jak dziecko we mgle – postanowiłem dokładniej zbadać to złożone zagadnienie. W ten właśnie sposób powstał niniejszy wpis na blogu. Celem dzisiejszej, drugiej części jest w miarę możliwości obiektywna ocena epizodu z mapą oraz jego wpływu na przegraną bitwę pod Maciejowicami a w konsekwencji, na upadek rewolucji i doprowadzenie do III Rozbioru Polski.

Plan na artykuł jest prosty i składa się z 4 głównych punktów. Pierwszym będzie krótka charakterystyka przedmiotu sporu, czyli map. Ze szczególnym fokusem na kartografię w Polsce w II połowie XVIII wieku. To zagadnienie będzie przydatne w celu lepszego poznania tematu i wyrobienia sobie zdania na to jak powstawały mapy, kto i dlaczego je tworzył, czy każdą z ówczesnych map można traktować, jako przydatną militarnie oraz na końcu dla sprawdzenia jak mogła wyglądał mapa, o która zabiegał naczelnik Kościuszko i co ta prośba znaczyła dla króla. Drugim punktem będzie w miarę precyzyjne przedstawienie sceny, jaka odegrała się w Pałacu w Łazienkach w 1794 i odtworzenie przebiegu rozmowy pomiędzy Stanisławem Augustem Poniatowskim a wodzem insurekcji oraz ustalenie, co z tej rozmowy konkretnie wynikło.  Trzeci punkt dzisiejszego programu to relacja z bitwy pod Maciejowicami i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, co było przyczyną klęski wojsk polskich i czy była to ta „zła mapa” lub jej brak. I wreszcie punkt czwarty, który w zamierzeniu ma być podsumowaniem tych wszystkich ustaleń i w domyśle powinien zakończyć się sformułowaniem „oficjalnej opinii” na temat: jak to naprawdę z tymi mapami było oraz próbą odpowiedzi na pytanie czy król po raz kolejny zawiódł swój naród i jest winny upadku państwa. Nie powiem, ambitne mam dzisiaj cele, więc zacznijmy bez zbędnej zwłoki od pierwszego wyżej wymienionego tematu. Jednak na sam początek, tradycyjnie drobna satyra, czyli ilustracja, jako wstęp do dzisiejszego wpisu.

Zacznę od kilku zdań o mapach i o kartografii, jako nauce pomocniczej geografii, zajmującej się generalnie teorią i praktyką sporządzania map. Za pierwszego kartografa uznaje się Klaudiusza Ptolemeusza, który w II wieku naszej ery, swoim dziele „Geografia”, jako pierwszy postarał się „narysować świat” i przedstawić go za pomocą map. Pokazał tam jak w przybliżeniu wyglądają lądy i morza, jak się nazywają krainy i ludy je zamieszkujące. Generalnie było to ówcześnie wynalazek równie ważny i przełomowy jak dla późniejszych pokoleń przysłowiowy „proch”. Naszą część świata Ptolemeusz nazwał wówczas Sarmatia i tak już nam to zostało, praktycznie aż do czasów Poniatowskiego J. Niestety prace Ptolemeusza długo nie znajdowały godnych następców i kontynuatorów. Można rzecz, że w Europie, praktycznie aż do XV wieku niewiele się na tym polu zadziało. Sądzi się nawet czasem, że to sprawa Kościoła Chrześcijańskiego, który „położył łapę” na tych zagadnieniach, bo miał drobny problem z tym, że „podobno ….Ziemia jest podobno okrągła” a nie noszą jej na grzbietach dwa spasione hipopotamy… czy coś z tym stylu J. Do znacznego rozwój kartografii przyczyniły się XV wieczne wyprawy i podróże w celu odkrywania ”nowych światów”. To właśnie wówczas powstały słynne portolany, czyli mapy-szkice przedstawiające szczegółowo ukształtowanie wybrzeży oraz wyznaczające drogi, jakie pokonywały ówczesne żaglowce. W roku 1482 znów przypominano sobie o Ptolemeuszu i wydano mapy wzorując się na jego dziełach tworząc przy tym wspaniałe, ozdobne karty przedstawiające ówczesną wizją świata. Potem już poszło „z górki”, naszą częścią Europy pierwsi na poważnie zajęli się uczeni niemieccy, z którymi podobno współpracował sam Jan Długosz. Generalnie mapy, które powstawały w tamtych czasach były to dzieła sztuki inżynierskiej, malarskiej a potem i drukarskiej, do których stworzenia trzeba było znacznie więcej niż tylko inwencja artysty, tu potrzebna była konkretna, trudna do zdobycia wiedza i
umiejętności. Przez długi czas mapy były domeną kleru i królów, którzy z racji wykształcenia i sprawowanych urzędów byli zainteresowano wielkością, kształtem i bogactwem ziem, którymi władają oraz granicami swoich włości. Dla królów były państwa, dla duchownych były parafie i biskupstwa, generalnie każdy był zadowolony…. Przez długi czas najważniejszą dla naszych antenatów mapą było dzieło bawarskiego biskupa Mikołaja z Kuzy, który jako pierwszy sporządził dokładniejszą mapę Europy Środkowej, w której padają takie znajome nazwy jak Polonia, Lithuania oraz Russia. W wieku XVI stolicą kartografii była Italia, w której to wiele warsztatów wyspecjalizowało się w rysowaniu map, w kolejnym wieku na czoło tej sztuki wysunęły się Niderlandy. I tak to trwało aż do XVIII wieku, jednak co do zasady zbiory map tworzone były w dalszym ciągu na wzór Ptolemeuszowskiej „Geografii”, jako luźny zbiór pięknie zdobionych kart. Jednak z każdym nowym wydaniem dzieł, mapy były nieco dokładniejsze i powoli rodziły się reguły i standardy, szczególnie, jeśli chodzi o skalę oraz sposób oznaczania poszczególnych jej elementów. Tak działo się w Europie zachodniej, a co w bardziej zacofanej części świata, czyli… u nas. Początki nie były łatwe i jak to zwykle w naszych dziejach, to potrzeba zrodziła w nas kartograficzny zaczyn. Pierwsze oficjalne odwzorowanie części terenu naszego kraju to (zaginiona) mapa poselstwa w Rzymie z roku 1421, podczas którego starano się udokumentować Papieżowi nasze prawa do ziemi, o które toczono spór z zakonem krzyżackim. Potem długo nie działo się nic… to jest, korzystaliśmy z map naszych ziem pochodzących z warsztatów włoskich, niemieckich lub holenderskich. Mogę tu dodać, że czasem dostrzegam pewną analogię do tworzenia katalogów numizmatycznych, gdyż ówcześnie mapy też bardzo często przepisywano (kopiowano) bez dokładnego badania terenu. Czyli, jak ktoś dawno temu popełnił jakiś błąd (a trzeba dodać, że te mapy to na nasze standardy, głównie składały się z błędów) to ta pomyłka „żyła” jeszcze przez dziesiątki (setki) lat powielana przez kolejnych twórców. Ot taka dygresja J. Bywały, zatem mapy poglądowe, jak ta obok tekstu autorstwa Simona Marniona z 1460 roku. Jednak, co do zasady przeważały te wzorowane na dziele Ptolemeusza, jak ta nieco późniejsza, ale nadal XV wieczna Nicolusa Germanusa, na zdjęciu u dołu.

Tak, więc mapy w początkowych czasach były bardziej dziełami sztuki malarskiej niż rzeczywistym odwzorowaniem w ujęciu matematycznej dokładności. Jednak i tak trzeba przyznać, że spełniały swoja rolę, bo dawały ludziom jakieś ogólne pojęcie o świecie, jaki nas otacza.. Nieco inaczej było z kartografią wojskową. Za twórcę polskiej kartografii wojskowej uważa się powszechnie króla Stefana Batorego, który dostrzegając jej potencjał dla celów militarnych, jako pierwszy władca w naszej historii utworzył stanowisko kartografa królewskiego. Ten dzielny król doceniał nie tylko ilość wojska i jego uzbrojenie, ale również zauważał przewagę, jaką można osiągnąć w walce znając choćby takie dane jak ukształtowanie terenu, kierunki i odległości. W 1579r. ukazuje się mapa „Descriptio Polocensis” w skali 1: 700000, bardzo szczegółowa, choć równie mocno niedokładna, która zawierała między innymi sieć wodną (rzeki i jeziora), obszary leśne oraz nazwy miejscowości. W tym okresie pojawiają się także rozprawy traktujące o kartografii m.in. księgi o gotowości wojennej Stanisława Łaskiego z roku 1599. Prawdziwy wysyp szczegółowych map topograficznych nastąpił w czasach Władysława IV Wazy. Inicjatorem i głównym wykonawcą tych map był królewski kartograf Wilhelm Le Yasseur De Beauplan. Potrzeba podczas wojen ze Szwecją przynosi dalsze zwiększanie szczegółowości podejścia do rysowania terenowego wybranych regionów, jednak nie było tych map znów aż tak wiele i była to wiedza dostępna jedynie dla nielicznej garstki wojskowych i innych wybrańców narodu. Trudno mówić, więc o jakimś wyjątkowym rozpowszechnieniu wiedzy geograficznej wśród społeczeństwa. Już powoli dochodzimy do „naszych czasów”. Niestety wiek XVIII okazał się na początku niezbyt szczęśliwy dla rozwoju tej dziedziny nauki i sztuki. Zastój w kartografii, jaki nastąpił za panowania Sasów, Augusta II Mocnego i Augusta III wynikał z tego, że władcy ci popierali jedynie prace kartograficzne prowadzone na terenie Saksonii. Tytuły geografów królewskich otrzymywali cudzoziemcy za prace kartograficzne niezwiązane z naszym krajem, na przykład Adam Fredrich Zurner za atlas Saksonii, a znany kartograf francuski Gilles Robert de Vaugondy – za mapę Lotaryngii. Można zaryzykować tezę, że przez 100 lat (w latach 1650-1750) nie powstała żadna ważniejsza mapa Polski. Korzystano z wcześniejszych prac, a europejskie oficyny chętnie przedrukowywały i publikowały dawne (niedokładne a często też już zupełnie nieaktualne) mapy Polski. Godny odnotowania jest jednak fakt, że koronowane głowy już wówczas traktowały mapy szczególnie, coś jak legitymizacja swojej władzy oraz dokumentacja historii swoich poprzedników. Stąd bardzo ceniono sobie te działa i szybko te artefakty stały się poszukiwanym elementem do kolekcjonowania. Dla przykładu, taki August II posiadał kolekcję 1400 map krajów europejskich. Zakupione w Amsterdamie u najlepszych ówczesnych kartografów dzieła posłużyły do stworzenia 19-tomowego „Atlasu Royal”. Porównując tą sytuację do innej dziedziny życia i sztuki Rzeczpospolitej Obojga Narodów, na jakiej znamy się pewnie lepiej, czyli do mennictwa i medalierstwa, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że kartografia w tym porównaniu wypada niezwykle korzystnie, jako „prawdziwa sztuka” a „dobre mapy” jawią się, jako obiekty unikalne. W Polsce w tych czasach mapa to domena królów, szlachty, kleru i wojskowych, przez co była to wiedza praktycznie niedostępna dla tak zwanego normalnego społeczeństwa. Inaczej było z monetami, na których przecież każdy „normalny” obywatel w jakiś tam sposób musiał się znać. Nie może nas ta sytuacja dziwić, gdyż monety nasi władcy bili od wczesnego średniowiecza, kruszcowy pieniądz rządził światem, wiele różnych monet obiegało na terenach Rzeczpospolitej, stąd „mus” zgłębienia wiedzy na ten temat był większy i jakoś sobie z tym wszyscy radziliśmy. Dobrze wiemy, że za króla Poniatowskiego mennica koronna w Warszawie była nowoczesnym zakładem na tle Europy, działała prężnie i posiłkując się głównie niemieckimi specjalistami słynęła, z jakości i piękna wyrobów. O kartografii polskiej jednak tak nie można powiedzieć. Byliśmy w lesie…

Do czasów Poniatowskiego w naszym kraju sami nie stworzyliśmy nawet jednej dokładnej mapy całości naszego terytorium, stąd nie istnieje żadna skala, na której można by porównać znajomość mennictwa i kartografii. Dopiero II połowa wieku XVIII przynosi zmianę, do czego z znacznym stopniu przyczynił się możny mecenat polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jednym z większych hobby Stanisława Augusta Poniatowskiego (żeby nie powiedzieć „jego obsesją”), które po trochu wynikało z mody, jaka wówczas panowała na królewskich dworach a po trochu z „otwartej głowy i nowoczesnego podejścia do władzy” było właśnie zbieranie map. Jego zainteresowanie dziedziną kartografii nie ograniczało się tylko do gromadzenia gotowych prac. Król pragnął także te mapy tworzyć i upowszechniać. Planował przeprowadzić pomiary kraju i sporządzić atlas całej
Polski, który składałby się z map poszczególnych województw. W tym celu zorganizował nawet biuro kartograficzne na Zamku Królewskim w Warszawie. Zatem po raz pierwszy doczekaliśmy się władcy, który nie tylko interesował się tą dziedziną, ale również stworzył własną kolekcję map oraz wspierał wszelkie prace kartograficzne. Poniatowski głęboko wierzył, że stworzenie dokładnej mapy kraju będzie ważnym elementem wzmocnienia państwa i poczucia przynależności jego obywateli. Stąd nie szczędził ekspensów i własnego zaangażowania by szybko i dokładnie stworzyć szczegółowe mapy Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Pierwsze, było dzieło wyrytowane przez Bartłomieja Folino, które zostało wydane w 1770 roku w Warszawie przez Michała Grölla. Egzemplarz tej mapy, odbitej na jedwabiu specjalnie dla króla, zdobiący niegdyś królewski gabinet, przechowywany jest obecnie w Zakładzie Zbiorów Kartograficznych Biblioteki Narodowej w Warszawie i należy do jej cymeliów. Cymeliów, czyli artefaktów o szczególnej wartości i znaczeniu dla dziedzictwa kultury narodowej. Podkreślam to raz jeszcze, cymelium jest historyczna mapa kraju - a nie cenny medal czy rzadka moneta. W biurze kartograficznym zorganizowanym przez Poniatowskiego, skupili się i działali najlepsi kartografowie epoki – płk Jan Bakałowicz, płk Karol de Perthées i kpt. Franciszek Florian Czaki. W rezultacie powstało wiele map rękopiśmiennych, wśród których szczególnie należy wyróżnić słynne mapy województw Karola de Perthéesa w skali 1:225 000. To zdaniem wielu największe dzieło polskiej kartografii w czasach stanisławowskich. Herman Karol Perthhsa był Niemcem francuskiego pochodzenia, który zadziwił króla kunsztem wykonywanych map na tyle, że wkrótce Poniatowski mianował go swoim osobistym kartografem i zaraził go misją stworzenia serii map, które pokryją cały kraj. Nie było jednak w ówczesnej sytuacji politycznej i finansowej metody na przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań kartograficznych na tak rozległym terenie jak Rzeczpospolita. XVIII wiecznym standardem było kreślenie map na podstawie pomiarów sytuacyjnych prowadzonych wzdłuż dróg i szlaków wodnych. Pomocne okazywały się również współrzędne geograficzne większych miast. Jednak to był tylko kręgosłup przyszłej mapy, a problemem do pokonania było opomiarowanie terenów „mniej ucywilizowanych”, jakie przeważały w naszym kraju. Wzięto się, więc na nieco niekonwencjonalny sposób, bo w końcu Polak potrafi J. Metoda, jaką obrano to podzielenie pracy na etapy i stworzenie oddzielnych map każdego z województw, które po złożeniu ich w całość pozwolą na uzyskanie pełnej mapy kraju. Jednak i województwa były wtedy ogromne i nie łatwo było uzyskać odpowiednio wysoką dokładność danych. Jakość była dla króla i kartografów elementem kluczowym po to, aby uniknąć wcześniejszych błędów, z których istnienia i ilości doskonale zdawano sobie wówczas już sprawę. Jednak i na to znalazł się domowy sposób. Prace rozpoczęto w 1768 r., a posiłkowano się przy tym materiałami rękopiśmiennymi oraz opisami parafii zebranymi za pomocą ankiety wypełnianej przez proboszczów. Co ciekawe ankieta ta była obowiązkowa, bowiem rozpisana została przez brata króla, czyli samego Prymasa Michała Poniatowskiego. Jak widać bracia potrafili działać wspólnie i ówczesny kler niejednokrotnie wspierał nowoczesne pomysły króla. Ankieta, będąca podstawą opracowywanych map, składała się z kilku punktów. Po pierwsze opisywano ogólne położenie kościoła parafialnego i okolicznych osad według podziału administracyjnego państwowego oraz kościelnego. Należało także podawać odległości pomiędzy kościołem parafialnym a tymi miejscami. Wymieniano także informacje o wszystkich drogach oraz o ich jakości w sensie… „czy da się po nich wiosną wozem przejechać”.

Znamiennym przykładem popierającym królewska akcję i wsparcie kościoła, jest fragment listu biskupa wileńskiego Ignacego Massalskiego do wiernych diecezji wileńskiej z 1784 roku, cytuję : „[...] ułożona Karta Geograficzna Diecezji Naszej większą część Xięstwa Litewskiego zajmującej, do wiela pożytków byłaby zdatną. [...] Znajome są najszczególniej Jego Królewskiej Mości Panu Naszemu Miłościwemu, który kraju od siebie ukochanego radłby mieć zawsze obraz przed oczami dobra powszechnego zamiarowi wszystkie szczególnych miejsc własności doprowadzał”. Czego nie robi się dla króla J. Przed rozbiorami Perthées zdołał opracować mapy prawie wszystkich województw zachodniej Polski; część z nich wydano drukiem w Paryżu, reszta pozostała w rękopisie. Pułkownik de Perthées był również autorem kilku wersji przeglądowej mapy Rzeczypospolitej, z których ostatnia rękopiśmienna 48-arkuszowa, zwana „Polonia Secundum Legitimas”, datowana na 1770 r. jest najważniejszą pracą tego kartografa. Wykonana w skali około 1: 934 000, była największym osiągnięciem przedrozbiorowej kartografii polskiej. W latach 1770-1773 ukazało się również wiele innych map Polski, m.in. mapa Polski kapitana artylerii Bartłomieja Folina wydana na papierze, a dla króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – jako wersja specjalna do kolekcji, wykreślona na jedwabiu, 16-arkuszowa mapa Polski w skali 1:675 000, wykonana przez Jana Bakałowicza, a wydana przez Jakuba Kantera. Dalej powstały 25-arkuszowa „Regni Poloniae... Mappa Geographica...” Theodora Philippa von Pfaua w skali 1:525 000 (na której ustalono I rozbiór Polski) z 1770 r. i suplement do tej mapy opracowany w skali 1:175 000, wydany w latach 1776 i 1787. Zatem naprawdę „się działo”. Obok, w dużym pomniejszeniu, jedna z ogromnych map wykonanych przez pułkownika de Perthées, przedstawiająca województwo podlaskie. Mapa w oryginale nazywa się tak: „Mappa szczegulna Województwa Podlaskiego zarządzona z wielu innych mapp miejscowych tak dawniey jak y swiezo odrysowanych, tudzież goscincowych y niewątpliwych wiadmosci. Wszystko według regul geograficznych y obserwacyi astronomicznych. Przez Karola de Perthees Pułkownika y Geografa J.K.Mci.”  Poniżej drobny fragment z tej samej mapy, przedstawiający dedykacje autora pracy dla swojego królewskiego mecenasa. Do końca XVIII wieku Karol Perthées wykonał wiele map prezentujących olbrzymie bogactwo treści osadniczej. Zostały one opracowane bez użycia specjalistycznych metod kartografii wojskowej (np. triangulacji, którą francuzi wynaleźli nieco później) i uznawane są do dziś za jedno z najważniejszych osiągnięć polskiego Oświecenia.

Generalnie kartografia cywilna i wojskowa za Poniatowskiego miała się bardzo dobrze, chociaż trzeba przyznać, że inżynierom w mundurach zwykle i tak brakowało czasu na sporządzanie dokładnych map i planów miejsc o strategicznym znaczeniu. W 1776r. Sejm utworzył urząd „pułkownika do kart geograficznych” działający w strukturach Komisji Wojskowej. Biuro Kartograficzne króla funkcjonowało niezależnie od działającego w wojsku Korpusu Inżynierów. Na początku oficerowie korpusu w czasach stanisławowskich wykonywali prace mniej ważne, często na polecenie króla kopiowali wcześniej wykonane mapy, toteż wojsko jako takie nie posiadało stosownych materiałów do celów obronnych. Dlatego w 1783 r. Departament Wojskowy zwrócił się do Stanisława Augusta z prośbą o wypożyczenie mapy, „ponieważ nasza mapa nie jest tak dokładna, jak WKMci”. Mamy, zatem już pierwszy udokumentowany przypadek, w którym król wspomaga wojskowych nie tylko w finansowaniu i organizacji, ale również spełnia konkretną prośbę swoich generałów i mapy udostępnia. W lutym 1790 r. wobec zagrożenia wojną z Austrią Sejmowa Komisja Wojskowa wysłała kilku oficerów z Korpusu Inżynierów Koronnych na pogranicze małopolsko-galicyjskie z zadaniem rozpoznania pogranicza między Wisłą a Bugiem i sporządzenia mapy militarnej. W kwietniu paru z nich odkomenderowanych do województwa krakowskiego i sandomierskiego wykonywało mapy przygraniczne. Sporządzono wówczas obraz kartograficzny całego lewobrzeżnego pasa nadgranicznego. Do naszych czasów zachowała się, wykonana dla króla, kopia publikacji „Mappa części Woiewodztwa Sandomirskiego położoney nad R. Wisłą począwszy od wsi Trzebicy aż do Rzeczki Ławy, robiona i wymierzona przez F. Podolskiego Por. Kor. Inż. w skali 1:43 000”. Ponadto opracowano „Mappy Militarne” dla części powiatu wiślickiego i sandomierskiego. Zdjęcia (ówcześnie nazywano tak odręczne rysunki) topograficzne nie były jednakże zbyt dokładne, ponieważ wykonywano je za pomocą busoli i okomiaru, a do przedstawienia rzeźby terenu używano cieniowania i kreskowania. Dopiero w 1791 roku Tadeusz Czacki, członek Komisji Skarbu Koronnego, na podstawie naukowego projektu pomiaru kraju Jana Śniadeckiego, opracował plan mapy generalnej. Niestety przedsięwzięcie nie doczekało się realizacji z powodu upadku I Rzeczypospolitej. W kwietniu 1792 r., przed wkroczeniem wojsk rosyjskich w granice Rzeczypospolitej Komisja Wojskowa, ze względu na brak potrzebnych map w wojsku, skierowała kilkudziesięciu oficerów i kandydatów na oficerów Korpusu Inżynierów na wschodnie obszary kraju w celu opracowania planów sytuacyjnych miast planowanych, jako punkty oporu. Miały to być plany bardzo dokładne plany w skali 1: 12 000; mapy pozostałych terenów miały być opracowane w skali 1:57 000. Oficerowie mieli na nie wnosić „to wszystko, co tylko w celu militarnym wiedzieć należy, a więc gościńce, drogi i drożyny, wszystkie mosty lub groble, parowy, wąwozy, dalej rzeki, przewozy, brody, miejsca zdatne do rzucenia pontonów, lasy, błota stałe, wsie, dwory, miasteczka”. Poza tym polecono im sporządzić bardzo szczegółowe opisy militarne terenów wyznaczonych do rozpoznania. Na wykonanie zdjęć i opisów trzeba było kilku lat, tymczasem inżynierowie korpusu przybyli na wyznaczone miejsce dopiero w drugiej połowie maja 1792 r. i zaledwie przystąpili do prac, gdy musieli cofać się pośpiesznie przed wkraczającymi do Rzeczypospolitej wojskami Katarzyny II. Do oficerów Korpusu Inżynierów najbardziej zasłużonych w wykonywaniu prac kartograficznych należeli pułkownicy Karol Sierakowski i Jakub Jasiński. I tak dochodzimy powoli do map i kartografii czasów insurekcji. Tadeusz Kościuszko przed powstaniem polecił oficerowi artylerii koronnej Sewerynowi Bukarowi wykonać mapę ogólną wszystkich posterunków przygranicznych z zaznaczeniem liczby żołnierzy stacjonujących w poszczególnych garnizonach. Gen. Zajączek, pragnąc zaopatrzyć się w mapy, w maju 1794 r. wysłał podoficerów korpusu w teren z zadaniem sporządzenia map militarnych i rozpoznania „miejsc ważnych”. Jednak jak to zwykle bywa, kiedy sytuacja wojskowa zmienia się dynamicznie, znów zabrakło czasu na porządne wykonanie tego zadania. Z tego okresu zachował się bardzo oryginalny, opracowany przez Freskowa, plan oblężenia Warszawy, na którym dokładnie, w wielkiej skali, zobrazowano większość elementów terenowych, za pomocą znaków taktycznych przedstawiono też rozmieszczenie wojsk. W czasie Insurekcji kościuszkowskiej powstała jedna z najbardziej interesujących pozycji wojskowych schyłku XVIII wieku – mapa wykonana przez pruskiego majora Jana Bogusława Brodowskiego w skali 1:20 000. Składała się z 34 arkuszy i była zatytułowana „Karte von Krakau und Sandomirz, welche während des Polnischen Krieges unter der Direktion des Major von Brodowski”, która dokładnie i w kolorach przedstawiała szlaki komunikacyjne, pokrycie terenu, wody i bagna. Poniżej przykładowa mapa wojskowo-topograficzna z 1794 pokazująca okolice XVIII wiecznej Warszawy.

 Po co te wszystkie informacje? Ano po to, żeby pokazać, że wojskowe mapy topograficzne dzięki wsparciu króla i nadaniu kartografii odpowiedniego znaczenia, powstawały jak „grzyby po deszczu” i trudno zakładać, że w obliczu starcia pod Maciejowicami to akurat król mógł dysponować dokładniejszą mapą tych terenów niż „jego” wojskowi inżynierowie. Ok, niech nawet pocisk trafił w sztab, to i tak nie istniało nic takiego jak „ostatnia mapa Polski”, która można by wypożyczyć Kościuszce. Były za to szczegółowe, często wieloformatowe i kilkustronicowe mapy, będące częścią królewskich zbiorów, tworzących coś na kształt atlasów. Istniały także kopie tych map i ich odpisy, które w chwili potrzeby można było uzyć zamiast oryginałów. Mapy w epoce stanisławowskiej tworzyli wojskowi, więc z pewnością oprócz standardowych map przeznaczonych dla celów wojskowych, tworzono egzemplarze specjalne (jak ten na jedwabiu), przeznaczone do kolekcji królewskiej. Te pojedyncze i zdecydowanie bardziej ozdobne dzieła sztuki kartograficznej przeznaczone a często nawet dedykowane władcy, to karty o historycznym znaczeniu dla kraju i jego przyszłych pokoleń, prawdziwe cymelia. Trudno sobie, więc wyobrazić, że właśnie te ozdobne mapy z kolekcji Poniatowskiego dla wojskowych były by skutecznymi narzędziami, na których rzeczywiście można by opierać walkę i to będąc w trudnym położeniu militarnym. No chyba rzeczywiście jedynie przy założeniu, że wojskowe mapy topograficzne zostały stracone lub, że sztab nie dysponuje żadnym materiałem kartograficznym terenu, na którym akurat przyszło mu prowadzić działania wojenne w wyniku, czego oddziały gubią się w lesie podczas długich marszów. Jednak i tak wydaje się, że o wiele łatwiej można było skorzystać z istniejących kopii map zgromadzonych w stolicy lub nawet wysłać na te tereny wojskowych specjalistów. Te metody wydają się znacznie bardziej intuicyjne niż nachodzenie i proszenie się znielubionego króla. Ale o tym jeszcze będzie czas napisać. Na koniec drobny przykład XVIII wiecznej mapy wojskowej, jako wzór na to, co można było wtedy stworzyć, jeśli ma się czas i zasoby oraz gdy nie działa się „na szybko, pod ogniem wojsk przeciwnika”. Poniżej fragment wojskowej mapy topograficznej Zamościa z 1772 roku. Dzieło austriackich kartografów wojskowych stworzone po I Rozbiorze Polski.

Przejdźmy, zatem do kluczowego momentu, czyli wizyty Kościuszki w pałacu w Łazienkach. Wracając na chwilę do utworu Kaczmarskiego, dowiadujemy się z niego, że król odmówił „pożyczenia” mapy i w ten sposób ocalił „ostatnią mapę Polski”, którą zwinął zabierając w ostatnią ze swych dróg do Grodna. Jak wiadomo poezja rządzi się czasem swoimi prawami i często nie można jej traktować dosłownie, lecz jedynie, jako cenną wskazówkę. Jak to mówił Bareja istnieje „prawda czasu i prawda ekranu” J. W tej sytuacji również mamy do czynienia z taką półprawdą, która powtarzana uzyskuje czasami status faktu. Skąd, więc możemy czerpać wiedze o tym jak przebiegała rozmowa króla i naczelnika. Są dwa źródła, jakie pierwsze przychodzą mi do głowy. Pierwsze to pamiętniki króla, który miał manierę zapisywania swoich losów i przemyśleń a drugie to wspomnienia „z epoki”, dla przykładu te Juliana Ursyna Niemcewicza, który jako literat a do tego wierny przyjaciel był z Kościuszką najbliżej. Zacznijmy od wersji króla, która pochodzi z książki Zbigniewa Góralskiego „Stanisław August w insurekcji kościuszkowskiej” cytuję:

„Koło połowy lipca odwiedził mnie Kościuszko znowu, tym razem w Łazienkach. Oświadczył, że rozwój operacji wojskowych w kilku naraz częściach kraju wymaga dobrych map, których on u siebie nie ma. Dowiedział się, że w moich zbiorach posiadam ich komplet, i prosi wypożyczyć go dla sztabu. Aż mnie zatkało, gdym to usłyszał! Nad tymi mapami pracowano kilkanaście lat! Wiedziałem, że w całej Europie niewiele znajduje się podobnych arcydzieł kartograficznych. Dać je w ręce powstańców. znaczyłoby skazać na zniszczenie. Ledwo panując nad wzburzeniem, odrzekłem, że wolałbym ofiarować brylanty, gdybym miał jeszcze takie, aniżeli mapy, unikaty w swoim rodzaju. Niemcewicz zaraz się nadął, ale czekał, co powie jego naczelnik.
- Wobec tego, wasza królewska mość, racz je przynajmniej wypożyczyć. A ja każę skopiować w obozie.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem, słysząc taką brednię z ust wojskowego inżyniera.
- Wypożyczyć? Ależ na podobną robotę, mości generale, trzeba by dwóch albo trzech miesięcy! Zresztą na pewno nie znajdziesz w obozie zdatnego do niej kopisty.
Wtedy Niemcewicz napomknął półgębkiem, że prawo stanu wojennego, pozwala rekwirować rzeczy potrzebne wojsku. Nie mogłem dłużej ścierpieć tej gadaniny:
- A więc rekwirujcie, panowie, co posiadam! Przyślijcie żołnierzy, niech zabiorą moją garderobę, meble i zbiory obrazów. Może i to wam się przyda!
- Gdybyśmy tę wojnę przegrali, wszystko się stanie łupem nieprzyjaciela - zaperzył się Niemcewicz.
- Dziwię się, że poeta jak pan nie ma szacunku dla dzieł sztuki. To nie są zwyczajne mapy.
- Kiedy trzeba opatrzyć ranę, a bandaży braknie, człowiek koronki drze dla opatrunku!
Kościuszko przytakiwał adiutantowi. Więc oświadczyłem, że wypożyczę bruliony map, jeżeli da słowo zwrócić je za kilka dni. Na tym stanęło. Gdy odeszli, zabierając pełne teki, z politowaniem pomyślałem o naczelnym wodzu, który prowadzi wojnę, nie mając planów z terenu. I niech nie straszą mnie, że będę złupiony przez nieprzyjaciół, gdyby ci zwyciężyli. Ja tej wojny nie zaczynałem, nie mają powodu mścić się na mnie.”

Zatem wynika z tego, że król, choć niechętnie i z manierą, zgodził się jednak na pomoc i wsparł naczelnika potrzebnymi materiałami. W tym przypadku sformułowanie „bruliony map” dotyczy zapewne oryginalnych i detalicznych rysunków, jakie służyły kartografom królewskim do narysowania mapy. Stąd, można założyć, że była to pomoc wystarczająca i w pełni spełniająca potrzebę Kościuszki. Z drugiej strony, Niemcewicz w dziele wydanym pośmiertnie „Pamiętniki czasów moich” niestety nie wspomina w ogóle o sprawie z mapami i królem. Autor pisał, że nie pamięta zbyt wiele, bo w niewoli potracił swoje zapiski, a z pamięci nie jest w stanie wiernie odtworzyć wypadków. Tym samym opisując insurekcje i swoje kontakty z naczelnikiem Kościuszką, skupia się tylko na tematach o najważniejszym znaczeniu. Pewne jest natomiast to, co wiemy z innych relacji „z epoki” pochodzących ze źródeł historii kartografii wojskowej. Według tych informacji, rzeczywiście w okresie powstania kościuszkowskiego brak map stał się bardzo poważnym problemem utrudniającym dowodzenie wojskami. Kościuszko, próbując temu zaradzić, zwrócił się do króla Stanisława Augusta o wypożyczenie map Polski. Król ponoć odpowiedział: „gdybym jeszcze miał diamenty, tobym wolał ich darować niżeli te mapy, które są owocem dwudziestoletniego starania mojego”. Mimo to Poniatowski udostępnił je powstańcom. Takie są fakty i trudno tu doszukać się przewiny króla. Ponieważ spotkanie to odbyło się w apartamentach królewskich pałacu w Łazienkach, na zdjęciu poniżej widok na wspaniałą sypialnie Stanisława Augusta Poniatowskiego.

 Skoro Kościuszko mapy otrzymał, więc, o co ten cały krzyk? Otóż trzeba pamiętać, że po utracie państwowości nasz naród dla przetrwania i podtrzymywania ducha potrzebował zarówno bohaterów jak i wrogów. Kościuszko został nominowany na bohatera narodowego i odtąd trwa kult jego osoby. Ostatniemu królowi przydzielono rolę zdrajcy, stąd przez lata podkreślano wszystkie te momenty, w których nie sprawdził się w swojej roli. Tak tłumaczę sobie właśnie opinie, jakie pojawiły się, że przegrana 10 października walna bitwa pod Maciejowicami, która de facto oznaczała koniec powstania – to jawna wina króla Poniatowskiego, który w lipcu 1794 złośliwie nie chciał rozstać się ze swoimi mapami. A już najdłużej nie chciał oddać, tej słynnej i najważniejszej „ostatniej mapy Polski. Rozumiem kontekst i ówczesną potrzebę dziejową i nie mam nawet do tego uwag, jednak po latach pokoju warto pokusić się o prawdę historyczną. W ten sposób moim zdaniem zupełnie zdejmuje się odpowiedzialność z wojskowych patriotów i ich wodza Tadeusza Kościuszki, który nie dość, że sam tą bitwę sprowokował, który podczas niej samodzielnie dowodził i którego serie błędów w ocenie sytuacji w jakimś stopniu przyczyniły się do znanego dziś efektu.  Ta prawda przebiła się do świadomości dopiero niedawno. Wcześnie, niemal wyłącznie znane były teksty oczerniające Poniatowskiego. Dla przykładu międzywojenna publikacja Karola Zbyszewskiego, który w 1936 roku w poczytnym piśmie „Prosto z Mostu” (taki nasz „Fakt” z początkowych lat swojej agresywnej działalności) mocno przejechał się po królu, odtwarzając w tekście zatatuowanym „St. August przegrał bitwę maciejowicką” (a jakże J), prześmiewczy sposób jego spotkanie z Kościuszką (link do całego artykułu na końcu). Spójrzmy tylko na fragment tej satyry: 

„Kościuszko idzie do Łazienek i spotyka wygrzewającego się na słońcu Stanisława Augusta. Kościuszko kłania się uprzejmie, całuje króla w rękę i mówi:
– Dąbrowski mi donosi, że wyparł załogę pruską z…
– Tak, tak, to bardzo szczęśliwe, ale ja…
– Sierakowski posunął się pod Kobryń, Suworow następuje i…
– Wybacz, mości Naczelniku, ale tak rzadko cię widuję, a siła arcyważnych spraw mam ci do zakomunikowania, może wpierw o nich porozmawiamy, a później o tych drobiazgach.
– Słucham Waszą Królewską Mość!

I Stanisław zaterkotał: dlaczego jego ex-adiutanci Kirkor i Deskur nie awansują – to nieprzyzwoite; podobno przyszła z Paryża rycina, wyobrażająca Kościuszkę, wznoszącego miecz z napisem: „nigdy się nie splamię obroną monarchów” – trzeba czym prędzej zniszczyć to paskudztwo; umarł biskup lubelski – niechże Naczelnik nie desygnuje tam nikogo, bo on – Stanisław – już obiecał beneficja swemu kapelanowi; żona jednego z jego kamerdynerów jest w Kozienicach w niewoli rosyjskiej – czy nie można by ją wymienić na jakiegoś moskiewskiego generała; rodzina królewska chciałaby uciec z Warszawy -trzeba jej to ułatwić; Rada Najwyższa Narodowa nie okazuje jemu – Stanisławowi – należytego szacunku, nie zasięga jego opinii – to niedopuszczalne; szkatuła królewska jest pusta, wszystkie pieniądze idą na wojsko – więc więcej się dba o byle żołnierza, niż o niego – Stanisława!!”
„….. Na zakończenie rzekł:
– Mam i ja jedną wielką prośbę do Waszej Królewskiej Mości, właśnie z nią tu przyszedłem.
– No…
– Wasza Królewska Mość ma znakomite mapy kraju. Przy obrotach wojennych dokładne mapy, to połowa zwycięstwa, a my posługujemy się starymi śmieciami. Dla dobra ojczyzny usilnie proszę o pożyczenie mi tych map.
– Waszmościny jeniusz więcej znaczy niż moje mapy. W obozie pobrudzą się, zniszczeją, będziecie je szpilkami nakłuwać. 20 lat zabiegałem o nie, jeometrom płaciłem. Podczas podróży są mi niezbędne, bo nimi kieruję się gdzie na obiad, gdzie na nocleg zajechać.
– Rozumiem Waszą Królewską Mość, ale od dobrych map wygranie bitwy, los ojczyzny może zależeć…
– Dam ja waćpanu co innego, ale map naprawdę nie mogę.
I Kościuszko wrócił do swego obozu na Mokotowie z próżnymi rękoma.”

Może to ma być śmieszny tekst, ale niewyrobionemu i nieświadomemu żartu społeczeństwu może dostatecznie namieszać w głowie i być opoką do wyrobienia sobie własnych opinii. Nie pokazuje tego w cytacie, ale autor w celu wzmocnienia tezy, trąbiącej wszem i wobec, że to król jest winien upadku insurekcji - nad każdym z tekstów dodaje miesiąc opisywanego wydarzenia. I tak, wizyta Kościuszki u króla przedstawiona jest we wrześniu (rzeczywiście miała miejsce w lipcu) a upadek powstania na październik, jako prosta konsekwencja niecnego czynu Poniatowskiego. Przejdźmy, zatem do ostatniego punktu, czyli do feralnej bitwy pod Maciejowicami. I tu dopiero będzie ciekawie, bowiem za chwile okaże się, że w czasach „zaraz po bitwie” wcale to nie król Poniatowski był uznany za winnego. Powiem więcej, ustępującego króla w drodze do Grodna w styczniu 1795 roku żegnały tłumy wiwatujących ludzi. Jak nie król, no to, kto? Jak to kto, winien jest generał Poniński, syn tego zdrajcy z targowicy – taka była ówczesna oficjalna linia, która dzielnego żołnierza karała za grzechy ojca a jednocześnie ocalała wizję dzielnego i nieomylnego wodza rewolucji. Poniżej jako drobny żart, wizja kultu Tadeusza Kościuszki w dalekiej przyszłości. 
Nie będę opisywał wszystkich szczegółów tego starcia, skupie się jedynie na wątku wybranych błędów, jakie zostały popełniony przez nasze wojsko oraz późniejszych ich konsekwencji. Sytuacja taktyczna była trudna, zaborcy szybko zdobywali kolejne pozycje działają w 4 dużych grupach dowodzonych przez doświadczonych w wielu wojnach rosyjskich generałów. Próby zatrzymania tego pochodu okazywały się nieskuteczne i zachodziła realna groźba połączenia tych sił w okolicach Warszawy, czego żadna powstańcza armia by już nie potrafiła „odkręcić” i sprawa była by przesądzona. Kościuszko przyjął taktykę szybkiej walki i rozbicia tych grup zanim jeszcze uda im się połączyć. Stąd właśnie to naczelnik wyjechał ze stolicy i sam stanął na czele swojego wojska. Druga grupa naszych wojsk, mniej liczna i składająca się głównie z „chłopstwa i pospolitego ruszenia” dowodzona przez generała-majora Adama Ponińskiego działała nieopodal głównych sił i strzegła linii Wisły uniemożliwiając przeprawę i połączenie się Rosjan. Było to tylko teoretyczne „uniemożliwianie”, bowiem Kościuszko zdawał sobie sprawę, ze Poniński ze zbieraniną licząca około 3 tysięcy wojska nie ma szans powstrzymać 14 tysięcznej armii Ferensa a dodatkowo miał „na głowie” operujący nieopodal 5 tysięczny korpus wojsk austriackich. Było to, więc taki manewr odstraszający. Oddział polski rozlokował swoje posterunki na odcinku 200 kilometrów biegu Wisły i oczekiwał na to, w którym miejscu Rosjanie zdecydują się na przeprawę. Żeby dać obraz beznadziejnej sytuacji, mały przykład. W miejscu najbardziej zdaniem wojskowych zagrożonym przeprawą, czyli w Tyrzynie, udało się nam zgromadzić siły w liczbie 175 kosynierów z okolicznych wsi oraz 200 osobowy oddział jazdy schowany w pobliskim zagajniku. Takie były realia.  Trzeba tez pamiętać, że generalnie liczba naszych wojsk była mniejsza od armii okupantów, jednak teraz szły na nas 4 rosyjskie armie, jednak naczelnik nie zdecydował się wesprzeć swoje wojska grupa około 25 000 powstańców stacjonujących w obronie Warszawy (prusacy się wycofali i w sumie nie było, przed kim jej bronić). Kościuszko zdecydował, że działając nawet mniej liczną siłą wojska, to szybkością działania i kunsztem wyboru pozycji (inżynier pełna gębą) wygra szybko te potyczki, rozbije Rosjan i dopiero wówczas stolica będzie w pełni bezpieczna. Z Warszawy wyszły posiłki w ilości zaledwie 2000 doświadczonych żołnierzy i to one stanowiły jedyna realne wsparcie dla dywizji Kościuszki. Niestety nasz wódz, choć jak zwykle ostrożny i rozważny, jednak po raz kolejny nie doceniał (jak to miał w zwyczaju) atakujących go rosyjskich armii, które maszerowały znacznie szybciej niż to zakładał i nie dość, że się połączyły, to jeszcze zrobiły to na tyle nieoczekiwanie, że stanęły naprzeciw naszych wojsk niemal „z zaskoczenia”. Kościuszko miał tylko wieczór i noc na umocnienie swoich pozycji w okolicy Maciejowic, które były wówczas jednym z licznym majątków rodu Zamojskich. Jednak nawet wówczas sądził, że nie ich atak Rosjan będzie jak zawsze, czyli słaby i nieskoordynowany, jednak tu srogo się przeliczył…. Trzeba tez jasno stwierdzić, że naczelnik nie miał odpowiedniego wsparcia w doświadczonych dowódcach, na których mógłby liczyć w trudnych chwilach. Jedynie Jan Henryk Dąbrowski i książę Józef Poniatowski mieli kunszt i doświadczenie, żeby bić się na poziomie, jakiego oczekiwała od nas ta chwila dziejowa, niestety pierwszy wtedy walczył udanie w Wielkopolsce a drugi były w niezręcznej sytuacji i zniechęcony „zimnym traktowaniem jego osoby” również on nie wspierał radą swojego dawnego przyjaciela. Wszystko spadało, więc na Kościuszkę, sława bohatera, ale i ogromna odpowiedzialność za los kraju.

Ale wracając do bitwy pod Maciejowicami, Kościuszko miał na nią nieco skomplikowany plan, który z grubsza wyglądał ta: żeby Rosjanie zaatakowali go wszystkimi siłami a on odpowiednio okopany, wytrzyma to uderzenie i przeprowadzi kontrę spychając przeciwnika w stronę Wisły. W tym czasie dotrze wezwany na odsiecz oddział generała Ponińskiego, który od tyłu rzuci się na wycofujących Rosjan i rozniesie ich w pył, wtedy i on ruszy by dobić niedobitki Rosjan i wyrzucić ich aż za linię Wisły. Plan zacny, cechujący taktycznego geniusza jednak z drugiej strony bardzo optymistyczny i bez marginesu na odstępstwa. Zakładający w każdym z kluczowych punktów, że wszystko pójdzie zgodnie z założeniami. Tak się jednak nie stało. Poniżej plan bitwy, na którym można przekonać się o dysproporcji sił i pozycji podczas tego starcia.

Rosjanie jakoś wyjątkowo nie zwlekali z podjęciem działań i już o bladym świcie zaatakowali z pełną determinacją. Na początku wszystko wyglądało jakby szło zgodnie z planem. Ogień polski był groźny i celny, dziesiątkujący nacierających i zmuszający ich do odwrotu. Jednak tego dnia Rosjan było wielu i ich dowódcy zdecydowanie nie przejmowali się stratami w ludziach. Nacierali ciągle, z wielka determinacją i pomysłowością, jakiej wcześniej nie przejawiali. Szybko straciliśmy przewagę sytuacyjną a najeźdźcy zdobywali po kolei dobre pozycje do dalszych działań. Siedem tysięcy wojska, jakimi dysponował Kościuszko było zaledwie połową sił rosyjskich. W tym czasie wsparcie w postaci dywizji Ponińskiego było jeszcze daleko od naszych sił głównych. Poniński stał około 40 kilometrów od Kościuszki, stąd zakładając forsowany marsz, niewyćwiczonego wojska, w nocy, po rozmokłych leśnych drogach, to „niemal bieg” musiałby potrwać około 10 godzin. Niespodziewający się tak szybkiego działania Rosjan Kościuszko nie spieszył się z wyjawieniem swojego planu Ponińskiemu i wezwaniem posiłków. Naczelnik wysłał gońca z rozkazem do generała Ponińskiego dopiero w nocy przed bitwą, co nie dawało szans na szybkie wkroczenie tych sił do akcji, ale tak zakładał plan Kościuszki i tego się wódz trzymał. Często pisze się o jawnym błędzie naczelnika, który z racji „złych map” miał się pomylić i mylnie sądzić, że wsparcie jest o wiele bliżej i że spokojnie zdąży zrealizować jego plan. Jednak pamiętajmy, mamy do czynienia ze zdolnym inżynierem wojskowym a nie z jakimś salonowym generałem. Trudno jest, zatem zakładać, że Kościuszko mógłby popełnić tak prostą i techniczną pomyłkę. Dysponując odpowiednią wiedzą, mapami i doświadczeniem wojennym zapewne zdawał sobie doskonale sprawę z wszelkich aspektów swoich rozkazów. Problem był jednak taki, że rano, kiedy zaatakowali Rosjanie, to dywizja Ponińskiego wcale nie maszerowała w celu wsparcia głównych sił. Ona się w ogóle nie ruszyła ze swoich pozycji nad rzeką Wieprz, gdyż póki, co żadnych rozkazów od Kościuszki nie otrzymawszy, generał wcale nie był świadomy ambitnych planów swego wodza. To nie wszystko. Pierwszy rozkaz wysłał Kościuszko dopiero o 1.30 w nocy 10 października a miejscem gdzie miał maszerować Poniński wcale nie były Maciejowice a miejscowość Życzyn. To dowodzi tezy, że naczelnik został zaskoczony pod Maciejowicami nieoczekiwanym atakiem Rosjan, bo oryginalnie to on planował ich atakować i zakładał, że Rosjanie nie sprostają i wycofają się w pośpiechu a właśnie wtedy wpadnie na nich Poniński. Nic takiego się jednak nie stało. Kiedy Kościuszko stanął pod Maciejowicami był już wieczór 9 października, okazało się, że w okolicy już operują wojska przeciwnika i wcale nie zamierzając się wycofywać, stąd szybka decyzja o okopaniu się na wzgórzu i przyjęciu bitwy. Jednak nawet teraz wódz był optymistą, co do jej przebiegu i nie zamierzał zmieniać planu akcji.

Ok, zatem mamy rozkaz wysłany do Ponińskiego o 1.30. Czyli kurier po 40 kilometrowym galopie dotarł do celu w środku nocy. Ponieważ rozkaz wcale nie wskazywał na nagłą lub kryzysową sytuację, generał wraz z oddziałem wyruszył skoro świt i skierował się w stronę Życzyna, do którego miał minimum 8 godzin marszu. Wracamy do Kościuszki. Nieoczekiwanie Rosjanie atakują o świcie i szybko zdobywają przewagę, Kościuszko orientuje się w swojej beznadziejnej sytuacji, wysyła kolejnych gońców z ponagleniem do Ponińskiego (dziś wiemy, że żaden z nich nie dotarł, co celu) oraz ze zmianą miejsca spotkania na pobliska miejscowość o nazwie Oronne. Pozostało tylko czekać. Walcząc zapewne modli się żeby wytrzymać do czasu nadejścia posiłków. Jednak czas tego dnia nie stał po stronie polskiej rewolucji. Rosjanie zapewne przechwycili wysłanych kurierów i znali rozkazy Kościuszki, stąd zaatakowali go jeszcze zacieklej, pełnymi siłami, bez zabezpieczania się na ewentualny kontratak Ponińskiego, którego oddział był wówczas znacznie za daleko żeby im zagrozić. Rosjanie używając znanej nam taktyki, nie zważania na straty w ludziach, parli naprzód zostawiając pola, lasy i bagna otaczające Maciejowice zasłane ciałami swoich poległych. W południe obrońcom brakowało już amunicji a wrogie wojska raziły je mocniej i celniej zbliżając się z każda chwilą. Sytuacja stawała się krytyczna. Dowódcy oddziałów prosili Kościuszkę by się wycofał, kiedy była jeszcze taka możliwość, niestety wódz odrzucił ten pomysł słowami „Nie masz tu miejsca do rejterady, tu się zagrzebać albo zwyciężyć potrzeba”. W momencie, kiedy bitwa dogorywała dywizja Ponińskiego miała jeszcze około 5 kilometrów do Życzyna. Do Oronnego, w które wysyłał ich naczelnik w późniejszych rozkazach było jeszcze dalej, bo około 12 kilometrów, co znaczyło bite 3 godziny marszu. To był wyrok śmierci. Posiłki nie nadeszły. Zginęło około 4 tysięcy powstańców a 2 tysiące wzięto do niewoli, w tym rannego naczelnika Kościuszkę. Poniński jedne, co mógł zrobić, to zebrał niedobitki polskich wojsk, którym udało się ujść z zżyciem i wycofał się na Warszawę. Tak seria zadziwiających błędów naczelnika doprowadziła do irracjonalnej bitwy, która miała być jedynie kolejną drobną potyczką a okazała się decydującą batalią o losach Insurekcji Kościuszkowskiej. Poniżej moment zranienia i pochwycenia naczelnika pędzla Jana Bogumiła Plerscha.


Po klęsce, nikt znaczny tematu „złych map” nie podejmował i winy króla w tej sytuacji nie stwierdzono. Jednak kozłem ofiarnym został generał Poniński. Aresztowany przez następcę Kościuszki, był sądzony o zdradę i nie wykonanie rozkazu. Jednak z braku dowodów winy, szybko oczyścił się z zarzutów. Nie przeszkadzało to jednak opinii publicznej skazać go „zaocznie” i obarczyć całą winą za porażkę. Przecież, „jaki ojciec, taki syn”. Niestety do całej sytuacji przyczynił się sam Tadeusz Kościuszko, który nigdy nie przyznał się do popełnienia żadnego błędu i skutecznie omijał tematy mogące zmienić postrzeganie bitwy oraz oceniać negatywnie jego w niej rolę. Poniński długo zabiegał u Kościuszki przebywając na emigracji w Paryżu o oficjalne „odszczekanie” i publikację sprostowania mówiącego, że nie ma do swojego generała żadnych zastrzeżeń i uwag, co do jego zachowania w feralnej potyczce, jednak z tego, co wiem Tadeusz Kościuszko nigdy oficjalnie tego nie przyznał. Cóż taka widocznie była potrzeba i polityka. Dzięki temu, nic nie przeszkodziło mu zostać bohaterem narodowym i być może nasz naród zawdzięcza mu przetrwanie tych wielu lat ponad zaborów.

Czy mieliśmy wtedy, w 1794 roku jakieś szanse? Otóż wydaje się, że tak i to nawet całkiem realne. Wojskowi często mówią, że najprostsze rozwiązania są najlepsze. Jednym z taktycznych rozwiązań tej sytuacji było wezwanie pełnych posiłków ze stolicy i połączenie wszystkich wojsk polskich, co dałoby nam siłę sporo ponad 20 tysięcy. Wówczas można by nie czekać i kryć się po lasach, tylko frontalnie przejść do kontry i z powodzeniem zaatakować przeprawiających się Rosjan zmuszając ich do powrotu na linię Bugu. Mądry Polsk po szkodzie. Wódz jednak wierzył w swój geniusz i kreślił bardziej skomplikowane i śmiałe scenariusze. Nie chciał ryzykować walnej bitwy, jednak sam nie będąc tego świadomy się niechcący w taką bitwę wplątał i to dysponując ułamkiem możliwej do zgromadzenia siły. W efekcie dał się pobić i pojmać, czym zdusił moc i entuzjazm swojego powstania, które od tego wypadku zaczęło dogorywać. Na koniec „bardzo kwaśna wisienka na torcie”. Przed bitwą pod Maciejowicami, Caryca Katarzyna wydała swoim generałom tajny rozkaz, w którym zaleciła zaprzestać dalszych ataków na wojska polskie, wycofać się i umocnić swoje pozycje oraz przeczekać do wiosny 1795 na linii Bugu. To dałoby nam pół roku względnego pokoju. Niestety naczelnik nie wiedział o tych rozkazach i wydał Rosjanom bitwę będąc w niekorzystnym położeniu. A ci kiedy zorientowali się jaką szansę otrzymali, działają nieco „w brew” Katarzynie ten błąd wykorzystali i zakończyli polską kampanie znacznie przed czasem… Za co rzecz jasna zalśniły im wkrótce złote ordery.

Dobra już kończę, czas na wnioski. Tadeusz Kościuszko był utalentowanym inżynierem wojskowym i dzielnym żołnierzem. Udowodnił to niejednokrotnie walcząc w USA, pokazał to nie raz i w kraju dzielnie stając przeciwko przeważającym siłom wroga i tak ustawiając teatr walki by różnice w ludziach i uzbrojeniu zniwelować lub nawet przesunąć na swoją korzyść. Nie był to jednak dowódca obdarzony strategicznym geniuszem, czy chociażby szczęśliwie nieomylny a już na pewno nie był wodzem totalnym, pod którego silnym dowództwem mielibyśmy szanse pokonać ogromne armie naszych wrogów. Ani król Poniatowski ani zwłaszcza generał-major Andrzej Poniński nie ponoszą winy za upadek powstania. Poniński walczył dzielnie całe życie chcąc zmazać hańbę swego ojca. Król Stanisław August Poniatowski wspierał rewolucję lub chociaż jej nie przeszkadzał pełniąc swoją rolę i służbę. Oddał mennicę, oddał kolekcje medali, przetapiał kosztowności, darował cegły na fabrykę armat no i …. „pożyczył” potrzebne mapy kraju. Oryginałów map nie dał, bo zbyt je sobie cenił i chciał je zachować dla przyszłych pokoleń. Niestety mapy w większości przepadły za naszą wschodnią granicą, a te nieliczne, jakie mamy w kraju stanowią teraz muzealne cymelia. Po bitwie w Maciejowicach, jak przystało na przegraną potyczkę, pozostał jedynie niezbyt okazały pomnik.

To już naprawdę koniec J. Temat jest ogromny i można by o nim opowiadać w 100 odcinkach i jeśli ktoś ma ochotę zgłębić go bardziej to jest wiele ciekawych pozycji na ten temat zarówno w internecie jak i publikacjach książkowych. Poniżej podam tylko te, z których korzystałem, ale jest to tylko kropla w morzu… Dziękuję za doczytanie do końca i zapraszam na kolejne wpis, tym razem będzie o monetach (w większości) J

W dzisiejszym artykule wykorzystałem następujące źródła: Józef Ignacy Kraszewski „Polska w czasie trzech rozbiorów 1772-1799” tom III, Romuald Romański „Największe błędy w wojnach polskich”, Zbigniew Góralski „Stanisław August w Insurekcji Kościuszkowskiej”, Eugeniusz Sobczyński „Wojskowa służba kartograficzna” z portalu geoforum.pl, Tomasz Związek „Nieukończony atlas Polski” z portalu historiaposzukaj.pl, Stanisław Zbyszewski „St.August przegrał bitwę maciejowicką” z portalu retropress.pl, Kazimierz Sawicki „Hobby króla Jego Mości” z portalu wilanow-palac.pl, Aleksandra Niedźwiedź „Tadeusz Kościuszko i Józef Poniatowski – przyjaciele czy rywale” z portalu histmag.org, Marek Gałęzowski „Bitwa pod Maciejowicami – błąd Kościuszki przesądził o upadku powstania” z portalu superhistoria.pl, dr. Kazimierz Kozica „Historia Kartografii: obraz świata na przestrzeni wieków” z portalu biblioteki uniwersyteckiej KUL, wypowiedzi z wątków z forum historycy.org „Schyłek RON” i „Sąd na Poniatowskim” oraz z portalu Wikipedia.pl. Zdjęcia pochodzą z wyżej wymienionych źródeł oraz dodatkowo ze stron starenowemapy.pl, mazowieckie.fotopolska.eu, dawnemapy.com, foteczka.net oraz wyszukane przez google grafika.

=======================================================================

Jacek Kaczmarski „Rokosz”, czyli o buntach szlachty w aspekcie melosemii.


Witajcie na blogu J. Pozwólcie, że zanim zagłębie się w silny nurt tytułowego tematu dzisiejszego wpisu, to na początek skreślę kilkanaście zdań o moich bloggerskich planach na najbliższą przyszłość. W końcu "aspekty melosemii" mogą jeszcze na nas chwilkę poczekać J. Nie od dziś wiadomo, że czasem dobrze jest się podzielić zamierzeniami, choćby tylko po to, by się z nich później bardziej postarać wywiązać. Taka pseudo-auto-mobilizacja dla „mniej ambitnych”, która na mnie działa dość skutecznie i w sumie często ją na sobie stosuję. Uznajmy, więc wspólnie, że teraz po krótce opowiem Wam o moich planach a potem będzie mi głupio się z tego nie wywiązać i tym sposobem istnieje większa szansa, że je zrealizuje J.

I tak, dawno już na łamach bloga ze swoją poezją nie gościł Jacek Kaczmarski, co niektórzy fani artysty mogą mieć mi za złe. W końcu przyznałem się już niejednokrotnie, że jest to dla mnie osobiście, bardzo ważny artysta, który będzie stałym gościem, gdyż ma w swoim dorobku sporo pieśni odnoszących się do czasów i/lub okoliczności ważnych dla miłośników historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Uznajmy, więc wspólnie, że to, iż dawno na blogu nie było „nic z Kaczmarskiego” było jedynie ciszą przed burzą w stosunku do tego, co nastąpi w dalszej części roku. Taki Wielki Post a zarazem próba silnej woli dla miłośników poety J. A plany w tym kierunku mam całkiem bogate i przyjdzie czas by powoli zacząć wcielać je w życie. Wszystkie istotne utwory, których planuję użyć na blogu mam już dawno wynotowane, a niektóre są już nawet wstępnie opracowane i podlinkowane. Nic tylko czekać na odpowiedni moment by ich w końcu użyć. Jednak jak to w życiu, wszystko ma swoją kolejność, a ten blog jest pomyślany, jako numizmatyczny, więc to jednak monety są jego głównym bohaterem i najważniejszym podmiotem mojej pisaniny. I to właśnie do opisywanych tu numizmatów, w drugiej kolejności dobierane są wszelkie „dodatki”, które w zamyśle mają ożywiać stronę oraz inspirować czytelników do pogłębiania wiedzy o czasach, w których srebra SAP obiegały będąc prawnym środkiem płatniczym. Co od razu sugeruje kolejność i odpowiednie proporcje pomiędzy numizmatyką a „innymi pasjami” autora. Na co przygotowałem żartobliwą ripostę samego Mistrza J.
Nikt nie lubi być traktowany instrumentalnie, no może po za samym instrumentem J. Wracając jednak do monet, to tutaj plany są dość mocno skrystalizowane i w niedalekiej przyszłości należy spodziewać się większej ilości wpisów na temat sreber z początkowych lat panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego.  Na pierwszą połowę roku mam do napisania między innymi kilka sporych tekstów charakteryzujących bardzo popularne nominały i roczniki monet z tego okresu. Mam tu na myśli konkretnie takie monety, jak choćby zapowiadaną już na łamach bloga dwuzłotówkę z 1768, bogatego w stemple półzłotka z 1769 roku czy też mega pospolitego srebrnika z 1767. Nie dość, że planuje opisać grupę ważnych monet, to dodatkowo chciałbym również znaleźć czas i miejsce na inne „numizmatyczne wycieczki” w świat początkowego okresu SAP. Mają to być w zamyśle artykuły pozornie niezwiązane bezpośrednio z mennicą koronną w Warszawie, jednak poruszające tematy, o których warto wspomnieć analizując początkowe lata mennictwa Poniatowskiego.  A jeśli już pojawią się na łamach bloga wyżej opisane monety to również w ślad za nimi nadarzy się okazja by poruszyć inne ciekawe tematy z tego okresu. Jak powszechnie wiadomo w pierwszych latach rządów Stanisława Augusta Poniatowskiego w kraju miało miejsce wiele ważnych wydarzeń, które wpłynęły na dalsze losy kraju. Dzięki temu można w tym okresie wyróżnić kilka podstawowych etapów. Nie wchodząc dziś w głębsze rozważania wymienię jedynie pięć podstawowych, o jakie planuję „zahaczyć”: elekcja, próby wprowadzenia reform, niepokoje religijne, Konfederacja Barska oraz I Rozbiór Polski, który kończy pierwszy etap rządów „ciołka”.

I dlatego już niebawem właśnie takie historie będą częściej gościć na stronie. Te barwne opowieści postaram się w miarę możliwości ilustrować właśnie utworami Jacka Kaczmarskiego. Ale nie poprzestanę jedynie na poezji i muzyce, bo chciałbym również zaprezentować wybrane książki ze swojej sporej biblioteki. Pozycje, które związane są z opisywanym okresem i mogą posłużyć, jako dobra rekomendacja do własnego poszukiwania głębszej wiedzy na temat spraw, które na blogu z racji krótszej formy wypowiedzi, zostaną jedynie „delikatnie muśnięte”. Tym samym ożyje wreszcie zakładka na blogu nazwana szumnie „LITERATURA”, bo w końcu żeby o czymś obiektywnie pisać trzeba trochę ugruntowanej wiedzy by mieć później, co przekazywać. A tego bez porządnych źródeł nie da się zrealizować. Dawno niczego z tej dziedziny nie było i pewnie czytając bloga można czasem odnieść wrażenie, że ja tu wszystko piszę „z głowy” lub nawet, że sobie to sam na bieżąco „wymyślam”. Nic bardziej mylnego, do własnych interpretacji dochodzę poszukując źródeł, czym się w końcu podzielę by wskazać moim zdaniem te najbardziej wartościowe i przystępne pozycje. I tak się tu właśnie będzie działo, ale dziś nie o książkach…

Żeby jednak zachować chociażby pozory chronologii, chciałbym dziś pokusić się o drobny wstęp do przyszłych wpisów. I do tego posłuży mi właśnie poezja Jacka Kaczmarskiego. A konkretnie jeden z moich ulubionych utworów z płyty „Sarmatia” wydanej w 1994 roku, która to właśnie dotyka korzeni drzewa, którego owoce będą spoczywać na straganie historii dziejów kraju w II połowie XVIII wieku za czasów stanisławowskich. Uff - całkiem ładnie to napisałem J. Obok prezentuję okładkę tej zacnej płyty w postaci… kasety magnetofonowej. Jednym z takich podstawowych pojęć, które chciałbym wprowadzić zanim zacznę opisywać tematy związane chociażby z Konfederacją Barską, jest właśnie tytułowy rokosz. Podstawowe pojęcie, od którego chciałbym zacząć tematykę stosunku szlachty do poszanowania swoich praw i tradycji oraz metod wyrażania swego nieposłuszeństwa względem władzy. I to nie tylko władzy stricte królewskiej, ale również tej bliższej, z którą nasi szlachetnie urodzeni antenaci mieli do czynienia, na co dzień.  Zatem niech na początek zabrzmi nam tytułowy „Rokosz” Jacka Kaczmarskiego. Jednak będzie to utwór w niezwykłym wydaniu, bo bez udziału jego twórcy. Zapraszam na kilka taktów naprawdę dobrej muzyki - cover w wykonaniu poznańskiego Kwartetu ProForma” J. 


I jak wrażenia? Całkiem energetyczna muza i jaki tekst J. A skoro o słowach piosenki już mowa, to na początek zapraszam na encyklopedyczne definicje.

Rokosz to słowo pochodzenia węgierskiego, którego rodowód ma początek w XVI wieku. Konkretnie, jako "rákos” rozumiano tłumne zebranie szlachty węgierskiej w 1526 roku na polu rakowym pod dzisiejszym Budapesztem w celu wybrania króla. Słowo zapożyczono do języka polskiego, w którym oznaczało już jednak zbrojne powstanie szlachty przeciwko władzy, którą najczęściej reprezentował król elekt łamiący zdaniem dobrze urodzonej warstwy naszych rodaków, odwieczne prawa szlachty i Rzeczpospolitej. Istnieją tezy historyków znających się na rzeczy lepiej niż ja, że rokosz w odróżnieniu od konfederacji był wystąpieniem nielegalnym. I coś rzeczywiście jest na rzeczy, chociaż sami rokoszanie pewnie byliby innego zdania, gdyż przeważnie starano się zachowywać pozory działania w imię wyższej konieczności i w oparciu o dawne zapisy. Prawo do szlacheckiego nieposłuszeństwa wobec władcy gwarantował artykuł „de non praestanda oboedientia” konfederacji warszawskiej z 1573 roku, mający swoją wykładnię w przywileju mielnickim wydanym przez Aleksandra Jagiellończyka w 1501, gdzie zapewniano senatorom prawo do uznania króla, który przekroczył swoje uprawnienia, za tyrana. Co w praktyce wprowadziło w naszym kraju ustrój republikańsko-monarchistyczny z wybieralnym i odwoływalnym królem. Żeby mówić o tyranii władcy, musiałoby dojść do trwałego i wielokrotnego złamania prawa przez panującego, co trzeba by udowodnić, a co było raczej trudne do przeprowadzenia w sposób pokojowy. Z tego chociażby powodu, rokosze nie były stosowane często, gdyż związane były bezpośrednio ze zbrojnym wystąpieniem przeciwko władzy i w perspektywie łączyły się z przelewem bratniej krwi. Z biegiem lat wystąpienia szlacheckie zmieniały swój charakter. Na początku były w dużej mierze wyrazem niepokoju szlachty o zachowanie swoich praw, jednak później z czasem przeobraziły się w prowadzoną przez magnatów rozgrywkę o władzę, ledwie tylko maskowaną hasłami publicznego dobra. Nie jest tak, że szlachcie nie podobał się jedynie panujący nad nimi król Stanisław August Poniatowski. Wielu władcom poprzedzającym naszego ulubionego na tym blogu „ciołka”, towarzyszyły trudne i burzliwe przejścia z uprzywilejowanymi stanami. Jako przykład przywołam jedynie te najsłynniejsze znane z historii, jak rokosz lwowski, rokosz Zebrzydowskiego, rokosz Lubomirskiego czy też w końcu rokosz łowicki. I teraz w kilku zdaniach scharakteryzuje każdy z wymienionych by później lepiej wychwycić istotne różnice.

Za pierwszy bunt rodzimej szlachty uznaje się rokosz lwowski, zwany też alternatywnie wojną kokoszą, który zawiązano przeciwko królowi Zygmuntowi Staremu. Były ku temu oczywiście racjonalne powody. Władca, który nie mając pieniędzy na obronę poważnie zagrożonych południowych granic Rzeczpospolitej, zwołał pospolite ruszenie w czasie żniw 1537 roku. To taktyczne zagranie króla miało na celu przeprowadzenie szybkiej debaty nad samoopodatkowaniem się szlachty w celu sfinansowania czekającej kraj walki. Skarb królewski był pustawy, więc panujący szukał „sponsorów” i zakładał, że szlachcicom będzie spieszono do swych dóbr by dopilnować zbiorów i chętnie sypną groszem by się z tego obowiązku wykupić. Szlachta jednak przejrzała ten plan, zbuntowała się przeciwko takim praktykom i po siedmiu tygodniach debat wysłała do Zygmunta Starego delegacje z 37 żądaniami. Domagano się oczywiście głównie reform skarbu i podatków, jednak przy okazji podniesiono również sprzeciw przeciwko koronacji nieletniego Zygmunta Augusta przeprowadzonej bez zgody szlachty za życia aktualnego króla. Strony zasiadły do rokowań. Gdy na porządku obrad stanęła sprawa podatku, który zastąpiłby nieudane pospolite ruszenie, sejm obozowy rozwiązał się, a granica pozostała bez wojskowej ochrony. Upokorzony w ten sposób król pozwał przywódców rokoszu przed sąd sejmowy. Ale gdy ci przybyli w zbrojnej asyście, Zygmunt nie zdecydował się na ryzyko rozlewu krwi. Zawarto kompromis. Posłowie uchwalili wysoki podatek na wojsko. Król uroczyście potwierdził elekcyjność tronu. Odtąd wybór panującego miał nosić charakter zjazdu całej szlachty. Pierwszy rokosz zakończył się, zatem ugodą, ani rokoszanie, ani król, bowiem nie zdecydowali się na otwarty konflikt zbrojny. Za ilustrację posłuży nam obraz „Wojna kokosza” Henryka Rodakowskiego, który przedstawia scenę z roku, 1527 na której król Zygmunt Stary i jego dwór na lwowskim zamku słuchają przemówienia hetmana Jana Tarnowskiego do zbuntowanej szlachty. 
Jednak nie zawsze tak bywało i czasem głos rozsądku był zbyt słaby. Jak choćby w kolejnym buncie, zwanym Rokoszem Zebrzydowskiego skierowanym przeciwko nie tak dawno koronowanemu
Zygmuntowi III Wazie. Zresztą nie było to pierwsze nieporozumienie pomiędzy szlachtą a tym panującym, gdyż już na początku było nieco zamieszania, gdy okazało się, że marzeniem nowo obranego króla wcale nie jest korona polska a szwedzka. I swoje panowanie w kraju nad Wisła traktuje jedynie, jako etap do uzyskania władzy w skandynawskim kraju. Do tego dochodził ważki fakt, że król nie był katolikiem i mocno wspierał kontrreformacje. Wówczas jeszcze udało się zapobiec otwartemu konfliktowi, głównie dzięki wstawiennictwem Jana Zamojskiego, który wystąpił w roli skutecznego mediatora. Jednak w 1606 roku, kiedy Zygmunt III Waza planował „na chama” przeprowadzić reformę sejmu, skarbu i wojska, ze zdwojona siłą wróciły dawne nieporozumienia i doszło do najazdu uzbrojonej szlachty na czele, której stanął wojewoda krakowski Mikołaj Zebrzydowski – na obrazie obok. Rokoszanie zjechali tłumnie do Stężycy pod Warszawą by bezpośrednio pilnować przebiegu trwających tam obrad sejmu. Tam jednak nieoczekiwanie doszło do nieprozumień pomiędzy zwaśnionymi stronami na tle wyznaniowym. Za głosem jezuitów król sprzeciwił się wówczas projektom uchwał szlachty piętnującym innowierców, jako sprawców niepokojów religijnych, jakie nawiedzały ówczesną Rzeczpospolitą. To wzburzyło zebranych i zostało odebrane, jako pogwałcenie praw wiary i wolności szlacheckiej. W efekcie Zebrzydowski wraz z Januszem Radziwiłłem zebrali poparcie 50 tysięcy szlachty i zawiązali silne stronnictwo antykrólewskie w celu ograniczenia jego władzy. W odpowiedzi na to, mniej liczny obóz wspierający króla zebrał się w Wiślicy by
wypracować i zaproponować kompromis. Wówczas wiszący na włosku los Zygmunta III Wazy „uratował” hetman Stanisław Żółkiewski i jego oddziały, które poparły króla i skłoniły buntowników do zawarcia pokoju. Ta sytuacja jednak nie okazała się trwała, bo część szlachty miała w pamięci to, że do ugody doszło pod dyktatem siły. A tego przecież wolni Sarmaci nie mogli długo zdzierżyć. Wybuchła otwarta wojna domowa, w której do decydującego starcia doszło w 1607 roku w bitwie pod Guzowem. Pomimo wyrównanych sił, sprawnie dowodzona armia królewska pod przywództwem hetmanów Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza wyszła z tej potyczki zwycięsko. Na szczęście, jak donoszą źródła nie była to krwawa bitwa i respektowano prawo do poddania się zwycięzcom. Przywódcy rokoszu przeprosili króla i zrzekli się zamiaru jego detronizacji, za co władca odpowiedział rezygnując z planów wzmocnienia swojej władzy. Zebrał się sejm, który ogłosił amnestię dla rokoszan i sprawa rozeszła się „po kościach”. Wówczas jeszcze udało się szybko rozwiązać problem i nie wciągnięto kraju w wyniszczającą wojnę domową. Jednak wykonano krok w kierunku zaostrzenia przyszłych wystąpień. Jako ilustracja tego fragmentu, obok prezentuję akt detronizacji Zygmunta III wydany przez rokoszan 24 czerwca 1607 w obozie pod Jeziorną.

Trzecim wielkim rokoszem a zarazem tym najkrwawszym był bez wątpienia „bunt szlachty” pod wodzą hetmana Jerzego Lubomirskiego. A zdarzyło się to już za panowania Jana Kazimierza, który był ostatnim władcą z dynastii Wazów i za którego czasów Rzeczpospolita była już jedynie kolosem na „glinianych nogach błędów” popełnionych przez jego królewskich poprzedników. Nieszczęścia kraju „na dobre” rozpoczęły się w 1648 roku od powstania kozackiego pod wodzą Chmielnickiego, które zapoczątkowało spiralę nieszczęść. Historycy szacują, że w okresie 20 lat w wyniku wojen i buntów zginęło około 1/3 ludności Rzeczpospolitej. Kraj był w zgliszczach a Jan Kazimierz nosił się z zamiarem abdykacji i elekcji vivente rege, czyli wyboru króla za życia jego poprzednika, co po raz kolejny okazało się kością niezgody i gwałtem sarmackich praw. Zawiązały się dwie wrogie koalicje.
Jedna królewska „pro-francuska”, którą wspierali tacy magnaci jak kanclerz Mikołaj Prażmowski, Stefan Czarnecki a także przyszły król Jan Sobieski. Przeciwko pomysłom osadzenia na tronie francuza wystąpili jednak inni polscy możnowładcy, tacy jak Łukasz Opaliński, Jan Leszczyński oraz hetman Jerzy Lubomirski – przedstawiony obok na alegorycznym portrecie konnym. Na początku wydawało się, że problem rozwiązany zostanie polubownie na sejmie, jednak w 1652 roku sparaliżowano jego obrady za sprawą „liberum veto”. Konflikt trwał i nabierał tempa, gdy w 1661 roku doszły do tego kolejne problemy, tym razem z nieopłaconym wojskiem, które zażądało wypłaty zaległego żołdu. Za sprawą hetmana Lubomirskiego wojskowy sprzeciw przekształcił się szybko w ruch polityczny w obronie praw i swobód szlacheckich. W odpowiedzi na to obóz królewski zwarł szyki pod wodzą innego z hetmanów, Stefana Czarneckiego. Atmosfera gęstniała, jako zwykle ma miejsce gdy dobrze zaopatrzeni i wyszkoleni wojskowi występują przeciw sobie. Jednak na szczęście długo powstrzymywano się od otwartych działań zbrojnych. Król postawił przejąć inicjatywę, stawiając Jerzego Lubomirskiego w stan oskarżenia i skazał go na infamie, banicje i konfiskatę wszystkich dóbr. W tej sytuacji hetman Lubomirski pozbawiony wszystkiego schronił się na Śląsku i tam niepogodzony z „niegodziwością”, jaka go spotkała, przyjął austriackie i szwedzkie dukaty, za które zwerbował i wyposażył zbrojne oddziały. Już rok później, w 1665 wrócił do kraju na czele swoich oddziałów i połączył się z wiernymi mu szlachcicami oraz częścią wojsk Rzeczpospolitej. W ten właśnie sposób, w wyniku urażonej dumy, przyjęcia obcych środków i braku skutecznej mediacji, rozpoczął się otwarty konflikt zbrojny zwany rokoszem Lubomirskiego. Król Jan Kazimierz posłał przeciwko rokoszanom wojska litewskie, które jednak zostały pobite pod Częstochową i sytuacja stawała się realnym zagrożeniem dla korony. Już 12 lipca 1666 roku pod Inowrocławiem doszło do decydującego starcia. Wówczas 20-tysieczna zawodowa armia pod wodzą samego króla wspieranego przez hetmana Jana Sobieskiego starła się z 16-tysięcznym wojskiem Lubomirskiego złożonym głównie z wzburzonej szlachty. Nad rzeką Notecią doszło do krwawej jatki. Atakowano się zaciekle, traktowano z okrucieństwem godnym tatarów czy kozaków i wyżynano bez pardonu. Po dwóch dniach bratobójczej walki poległo około 5 tysięcy kwiatu rycerstwa Rzeczpospolitej. W wyniku przewagi taktycznej wojsk Lubomirskiego, ogromne straty poniosły szczególnie oddziały króla. To morze przelanej krwi bratniej nieco otrzeźwiły zwaśnione strony, które rozpoczęły rozmowy pokojowe. Mądry Polak po szkodzie. Dnia 31 lipca 1666 w Łęgonicach, król Jan Kazimierz zrezygnował z planów abdykacji oraz obiecał amnestię wobec rokoszan. Jerzy Lubomirski został przywrócony do czci jednak nie do urzędów. Zbuntowany hetman przeprosił króla i udał się na banicję po za granice kraju, gdzie wkrótce zmarł. Tak zakończyła się ta prawdziwie krwawa potyczka. A dodatkowo okazało się, że za cudzoziemskie dukaty, całkiem skutecznie można rozbudzić niepokoje w Rzeczpospolitej. To w krótce wykorzystają kolejni mąciciele. Jako ilustracja tej części – zamek w Łańcucie, należący w tym czasie właśnie do Lubomirskich obok takich miast jak na przykład…Rzeszów J.
Ostatnim z czterech wymienionych na początku aktów nieposłuszeństwa szlachty, a zarazem zupełnie odmiennym od poprzednich, był rokosz łowicki, który skierowany był przeciwko Augustowi II Mocnemu. Rokoszowi o dziwo przewodził duchowny, prymas Michał Radziejowski, który w trakcie bezkrólewia pełnił rolę interrexa, czyli „zastępczego króla” i który podczas elekcji w 1697 roku popierał kontr kandydata Saksończyka, czyli francuskiego księcia de Burbon-Conti. Kandydatura francuskiego księcia miała wówczas wielkie poparcie również wśród magnatów i szlachty polskiej. Doszło jednak do międzynarodowej rozgrywki o tron Rzeczpospolitej i nic nie wyszło z planów
Radziejowskiego – który teraz patrzy na nas z obrazu obok. Warto wspomnieć, że w opozycji do Sasa liczył się również syn zmarłego Jana III Sobieskiego, książę Oławy Jakub Ludwik Sobieski. Niestety głośne rodzinne waśnie o majątek po zmarłym królu spowodowały spadek popularności Sobieskich wśród herbowych i tak oto syn królewski nie był realnym zagrożeniem dla opcji zagranicznych, francuskiej i saskiej. Mimo tego, że 22 czerwca 1697 roku doszło do elekcji, na której wybrano na króla francuza Contiego, to jednak August II przy możnym wsparciu Rosji, Austrii i Brandenburgii nie przyjął decyzji sejmu i również ogłosił się królem Polski. Na sejmie zdobył mniejszość głosów, jednak z Saksonii miał bliżej do granic naszego kraju i ubiegł kontrkandydata. Jako sprawny wojskowy, pomaszerował z Drezna na Kraków, gdzie wykradziono dla niego insygnia władzy królewskiej z Wawelu przez wybitą dziurę w murze. A wszystko to działo za niemym przyzwoleniem dobrze opłaconej polskiej szlachty. Koronacji Augusta II wbrew woli prymasa Radziejowskiego dokonał jego zastępca, biskup kujawski Stanisław Dąbski. To spowodowało kilkuletnie zamieszanie. Francuski książę Conti na czele sześciu fregat francuskich pojawił się w Gdańsku dopiero 26 września, gdy sytuacja jego wyboru na króla była już właściwie przegrana. Saksończyk korzystający ze wsparcia wielkich sąsiadów Polski, szastał dukatami na prawo i lewo, zjednując sobie po kolei poparcie większości szlachty, która chętnie wycofywała się z wspierania „spóźnionego” francuza. Doszło jednak do niewielkiego konfliktu zbrojnego, podczas którego wojska Augusta II wsparte sprzyjającą mu szlachtą „pogoniło” francuzów z Oliwy koło Gdańska i zmusiło do powrotu do okrętów i dalej na morze. Tak zakończył się ten dziwny rokosz, który dał jednak podstawy naszym mocarnym sąsiadom do stałego mieszania się w polskie sprawy w kolejnych elekcjach. Radziejowski w końcu skapitulował, przyjmując za swoją rezygnację z buntowania szlachty odpowiednią kwotę w złocie i gwarancje udziału w przyszłych rządach. Trzeba dodać, że prymas nie zasłużył sobie na miano bohatera narodowego nie tylko z tego powodu, że wycofał się pod wpływem siły i nie zginał za poglądy. Jak się okazało nie była to persona, której kręgosłup moralny można by teraz opiewać w pieśniach. W końcu za francuskie dukaty zrezygnował z wspierania obozu syna Sobieskiego i poparł kandydaturę Conti, więc również nie śmierdziały mu rosyjskie złoto za zmianę strony i poparcie Augusta II Mocnego. Zamieszanie trwało dwa lata. Dopiero kolejny sejm w 1699 roku uznał Augusta za legalnego władcę, nakazując mu powtórzenie królewskiej przysięgi. Taki to był rokosz. Mało walki sporo międzynarodowej polityki. Jako ilustracja tego zamieszania niech posłuży zdjęcie warszawskiego pałacu Radziejowskich, który w późniejszych czasach należał do Czapskich by dziś stać się siedzibą stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. 
Dobrze wiedzieć, że przekupiony prymas Radziejowski wcale nie stał się na długo żarliwym zwolennikiem Augusta II i już w 1704 roku był jednym z twórców Konfederacji Warszawskiej powołanej w celu obalenia władcy w oparciu o sojusz ze Szwecją. A to z kolei jak wiemy związane jest z kolejnym zamieszaniem wokół polskiej korony i wyborem na króla Stanisława Leszczyńskiego. Ale o tym już proszę sobie doczytać we własnym zakresie gdyż ta „zadyma” nie nosi raczej cech rokoszu, który jest dziś naszym głównym tematem.

I tak w ciągu niemal 200 lat dochodziło do zbrojnych nieporozumień na linii władca – szlachta. Pierwsze konflikty rozstrzygano pokojowo. Później nastroje były coraz bardziej radykalne, szczególnie gdy głowy gorące nie napotykały oporu hamulcowych, których sława potrafiłaby nad tymi nastrojami skutecznie zapanować. W tym miejscu wypada zaznaczyć, że pierwotnymi powodami tych konfliktów były dążenia władców do reform, kosztem tradycyjnych wartości i praw wyznawanych przez większość szlachty. Na czoło wysuwają się tu głównie dwie nieprawidłowości, pierwsza to walka o tron i jego sukcesję a druga to sprawy wiary. Oba powody były dla Sarmatów na tyle kluczowe i fundamentalne, by za nie walczyć a czasem i umierać. Można by oczywiście na ten temat napisać jeszcze wiele zadań, jednak na dziś postanowiłem zakończyć już swoje wywody i ogłaszam powrót z tej historycznej wycieczki. A wracamy zanów prosto do tytułowej piosenki, dysponując juz jednak podstawową wiedzą o rokoszach jako zjawisku.

A teraz czas na oryginalne wykonanie, tekst i akordy gitarowe. Na deser zapraszam, na krótką interpretację utworu z pozycji odbiorcy świadomego opisywanych historii oraz użytych w nim technik. Na początek oryginalne wykonanie Jacka Kaczmarskiego - gitara i Zbyszka Łapińskiego - fortepian.


„Rokosz”
Dosyć mamy tego, co było, /d B d/
Panowie szlachta! W górę czuby /B d/
Nie da dobrocią się – to siłą /C/
Strzec przed hetmanem praw swych zguby! /B A7/
Furda podpisy i układy! /d B d/
Kłamie inkaust, krew jest szczera! /B d/
Układ, by powód był do zdrady, /E d/
Podpis jest, by się go wypierać! /E7 A/

Dalej na Zamek! /d C/
Dalej! Dalej! /d g/
Precz z hetmanem! /d B/
Precz! /d/
W potrzebie wzywa nas ku chwale /F g/
Pospolita Rzecz! /d A d/

Niech z czeluści piekieł bestie /d g d/
Wyciągają ku nam szpony; /d g d/
Hufce bronią nas niebieskie, /F g/
Świetliste bastiony. /d a d/
Niech diabelskim wynalazkom /d g d/
Bije ciemny świat pokłony, /d g d/
Nas czekają z bożą łaską /F g/
Niedoczesne trony. /d a d/

Dosyć mamy tego, co jest! /d B d/
Panowie szlachta! Do pałaszy! /B d/
Starczy po gardle ostrza gest /C/
A kundel kanclerz się wystraszy! /B A7/
Furda odezwy, sądy, pozwy, /d B d/
Łżą płaczki, żeśmy rokoszanie! /B d/
Ich matactw my ofiarne kozły /E d/
Padnie kraj, jeśli nas nie stanie! /E7 A/

Dalej na wieżę! /d C/
Dalej! Dalej! /d g/
Precz z kanclerzem! /d B/
Precz! /d/
W potrzebie wzywa nas ku chwale /F g/
Pospolita Rzecz! /d A d/

Niech z czeluści piekieł bestie /d g d/
Wyciągają ku nam szpony; /d g d/
Hufce bronią nas niebieskie, /F g/
Świetliste bastiony. /d a d/
Niech diabelskim wynalazkom /d g d/
Bije ciemny świat pokłony, /d g d/
Nas czekają z bożą łaską /F g/
Niedoczesne trony /d a d/

Dosyć mamy tego, co będzie! /d B d/
Panowie szlachta! Po buławy! /B d/
Niech jeden z nas na tronie siędzie /C/
I weźmie w ręce nasze sprawy! /B A7/
Uniesiem razem władzy ciężar /d B d/
W zamian ojczyzny skarbiąc miłość! /B d/
Wiedział nasz pradziad jak zwyciężać, /E d/
Niech, zatem będzie tak, jak było! /E7 A/

Dalej na szańce! /d C/
Dalej! Dalej! /d g/
Precz z pomazańcem! /d B/
Precz! /d/
W potrzebie wzywa nas ku chwale /F g/
Pospolita Rzecz! /d A d/

Niech nam obce chwalą wzory /d g d/
Niemce, Szwedy, Angielczyki, /d g d/
Nie nauczą nas pokory, /F g/
Czarcie ich praktyki! /d a d/
Niechaj słucha się litery, /d g d/
Kto się nie ma za człowieka, /d g d/
Nas za wiarę w zapał szczery /F g/
Wiekuistość czeka! /d a d/

Genialny tekst i wcale nie gorsze wykonanie J. Można słuchać tego w nieskończoność i zawsze zachwycić się czymś nowym, czego nie dostrzegło się za pierwszym razem. To cecha utworów wybitnych twórców i z tym właśnie mamy dziś do czynienia.

Krótką interpretacje zacznijmy od strony historycznej w porównaniu do wyżej opisanych przykładów rokoszy z naszej historii. Po pierwsze moim zdaniem utwór Kaczmarskiego nie opisuje jakiegoś jednego, konkretnego rokoszu. Jest to raczej zbiór historii, ich celna synteza oraz podsumowanie płynących z nich wniosków. Za tym przemawia fakt podzielenia utwory na 3 zwrotki, z których każda poświęcona jest innym „przeciwnikom”. Raz szlachta staje w opozycji to hetmana, w drugiej zwrotce przeciw kanclerzowi a na koniec przeciwko samym królom. To świadczy o tym, że bez względu na majestat obowiązkiem wolnego Sarmaty jest strzec swoich praw i tradycji Rzeczpospolitej. Mamy tam również bardzo ciekawy podział na trzy czasy. W pierwszej zwrotce autor mówi „…dosyć mamy tego, co było…”, w kolejnej śpiewa „...dosyć mamy tego, co jest…” by w ostatniej wykrzyczeć „…dosyć mamy tego, co będzie”. Ja odbieram to, jako swoistą deklarację niezłomności ideałów szlachty, których warto bronić bez względu na czasy. Ostatnią cechą, na jaką chciałbym zwrócić uwagę jest refren odnoszący się do obrony świętej wiary. Przypomina mi to nieco wymowę dzisiejszego wojującego islamu. Coś, co zapewne dawniej było także charakterem ówczesnej religii katolickiej, w której to obrońcy wiary bez względu na swoje doczesne uczynki idą na spotkanie ze Stwórcą, gdy zginą w walce o „dobrą sprawę” …z niewiernymi. Tak w istocie bywało, że rokosze były często wojnami religijnymi w obronie pozycji religii katolickiej lub choćby przeciwko promowaniu obcej wiary. Kaczmarski śpiewa na koniec. „…nas za wiarę w zapał szczery, wiekuistość czeka.”. Jesteśmy niezwyciężeni, przynajmniej do póki działamy zgodnie z wiarą naszych ojców. Czego ilustracją niech będzie ponownie Jacek Kaczmarski tym razem już ze Zbyszkiem Łapińskim podczas wspólnego wykonania „Rokoszu”.
Na zakończenie nieco ciekawostek dla zainteresowanych badaniem utworów pod względem technik muzykologicznych. Tak są takie J. Ja, jako osoba grająca przez długie lata utwory Kaczmarskiego, jestem świadomy wielu technik autora, jednak nie mam dość kompetencji by te zagadnienia właściwie nazwać i dobrze przedstawić. Dlatego skorzystam ze źródła, którym będzie publikacja Kamila Dźwinela z roku 2012 pod zagadkowym tytułem „ Piosenki Jacka Kaczmarskiego w aspekcie zagadnienia melosemii”. Tytułowa melosemia to nowe i bardzo ciekawe podejście do analiz utworów literackich, w których już nie tylko tekst i melodia działają na odbiorców z osobna, lecz również docenia się ich współdziałanie w uzyskanie zamierzonego efektu twórcy. Mistrzem współgrania tekstu i melodii był właśnie Kaczmarski. Jest wiele utworów tego artysty, w których melodia i śpiewany tekst wspierają się wzajemnie, łączą i dopełniają tworząc przez o niezapomniany klimat dzieła sztuki. I akurat dzisiejszy „Rokosz” jest bardzo wdzięczną piosenką do analizy z punktu widzenia melosemii. Najbardziej charakterystycznym zabiegiem melosemicznym jest u Kaczmarskiego specyficzne bicie gitarowe, które umożliwia poprzez oscylowanie między tempami presto a prestissimo oraz używanie stopnia dynamicznego forte budowę sytuacji przypominającej szaleńczy pęd czy żywiołową ucieczkę. W piosence „Rokosz”, wykrzyczane wezwania artysty „…dalej na wieżę…”, „…dalej na szańce…” czy też „…dalej na zamek…” są właśnie wsparte tego typu środkami technicznymi. Co w połączeniu tekstu z muzyką, daje złudzenie jakbyśmy byli w centrum rozgrywania się tych akcji. W utworze „Rokosz” zastosowane chwyty podkreślają dynamikę opisywanych zajść i ich doniosłość, w których agogicznie natężona melodia podkreśla „dzianie się” historii, słuchacz staje się niejako uczestnikiem wydarzeń (identyczną funkcję pełni w prozie narracja). Tak o tym ładnie napisał Kamil Dźwinel, cytuję: „…Poprzez wciągnięcie w dynamiczną machinę dziejów można wyobrazić sobie szlachtę podnoszącą bunt przeciw królowi lub w bitnej, napiętej atmosferze próbującą obrać nowego władcę. Kaczmarski na wiele innych sposobów potrafi oddać semantyczne zależności między sytuacją liryczną a towarzyszącą jej melodią. Dynamikę zachodzących wydarzeń prezentuje jeszcze za pomocą akompaniamentu miarowego, wyrazistego, Powyższe zabiegi, których wyliczenie dobitnie świadczy o nieprzypadkowości ich występowania w twórczości Kaczmarskiego, mają jeden prymarny cel: uplastycznienie, uformowanie dźwiękowego kształtu przestrzeni lirycznej w muzycznej sferze piosenki. Służy to budowaniu nastroju, lecz przede wszystkim stworzeniu odpowiedniej matrycy do niesienia poetyckiego przekazu. Melosemia w twórczości Kaczmarskiego, jak starałem się wykazać, funkcjonuje poprzez trzy sposoby jej wprowadzania. Najczęściej mamy do czynienia z budowaniem, współkształtowaniem sytuacji lirycznej za pomocą muzyki, choć i dwa kolejne są często stosowane przez artystę. Bez wątpienia można, więc stwierdzić, że Kaczmarski bardzo chętnie sięga po zabiegi melosemiczne, tworząc z nich swoisty, na poły autorski, środek stylistyczny. Dzięki melodii poszerza on perspektywę odbioru wiersza i uzyskuje jedność semantyczną komunikatu słowno-muzycznego. Melosemia w tak silnym natężeniu stanowi wyróżnik tego twórcy na tle innych pieśniarzy. Zabiegi te są jednym z wielu przyczynków do oryginalności artystycznej Kaczmarskiego, pieśniarza niejako „osobnego”, a jednak konstytuującego w ogromnej mierze nurt piosenki literackiej. Warto powtórzyć raz jeszcze, że Kaczmarski to nie tylko poeta, pieśniarz czy bard, to po prostu zjawisko, operujące w kunsztowny sposób — ze-pchniętą nieco na margines — formą piosenki…” No lepiej bym tego sam nie wyraził J. I jak tu nie wielbić talentu Jacka Kaczmarskiego. No nie da się, czemu mam nadzieje dałem dzisiaj kolejny raz świadectwo.

To tyle na dziś. Analizowany „Rokosz” jest dla mnie dziś jedynie wstępem do wydarzeń Konfederacji Barskiej, której planuje przyjrzeć się bliżej przy okazji opisywania kolejnych monet SAP. Wszystko to planuję okraszać utworami Kaczmarskiego oraz rekomendacjami literatury historycznej z mojej biblioteki. Zatem jeszcze się w tym roku spotkamy J.

ps. Nie planowałem tego, ale własnie przed chwilą odczytałem smutną wiadomość, że oto dziś w dniu kiedy publikuje ten wpis, odszedł z tego świata Zbyszek Łapiński, czyli współwykonawca "Rokoszu" i wieloletni muzyczny partner Jacka Kaczmarskiego. Tak oto nie ostał sie już na tym świecie nikt z wybitnego trio Kaczmarski/Gintrowski/Łapiński - artystów, którzy przez lata zachwycali i odciskali swoje piętno w świadomości osób mieniących sie partiotami. Tym samym dzisiejszy wpis dedykuję Zbyszkowi Łapińskiemu pro memoria. Wiekuistość czeka!

W dzisiejszym tekście wykorzystałem utwór Jacka Kaczmarskiego „Rokosz” oraz niżej wymienione publikacje dostępne bezpłatnie w internecie: „Sarmaci przeciw królom” ze strony Uważam Rze Historia, „Czarna legenda rokoszy” z portalu salon24.pl oraz wpisu „Książę Conti spóźnia się po koronę” z łamów bloga „Kartki z historii”. Do tego oczywiście dochodzą informacje i zdjęcia zebrane z Wikipedii, filmy z portalu Youtube oraz ilustracje wyszukane za pomocą google grafika. Jak już wspomniałem we wpisie, analiza tekstu piosenki inspirowana była publikacją Kamila Dźwinela „Piosenki Jacka Kaczmarskiego w aspekcie zagadnienia melosemii” ze stron Uniwersytetu Łódzkiego. 
============================================================

O Konfederacji Barskiej opowieść multimedialna, czyli nie dajmy się powtórzyć tej historii. 


Dzień dobry wieczór. Mam nadzieję, że macie czas J. Chciałbym dziś wreszcie nieco napocząć kolejny niezwykle burzliwy okres w dziejach Rzeczpospolitej pod panowaniem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Niezwykły czas, po którym już nic nie było takie same…Ten tekst nie będzie jednak żadnym (nie daj Boże) wykładem. Zresztą, ja żadnym znawcą nie jestem i „wykładać” to mogę najwyżej towar na półki w Biedronce. Ta historia została już wielokrotnie opowiedziana przez artystów i historyków, więc nie będę im zabierał chleba, tylko posłużę się tymi sprawdzonymi źródłami. Dzisiejszy tekst ma być w zamyśle miłą w odbiorze składnicą podstawowych informacji o Konfederacji Barskiej i ma stanowić specyficzny wstęp do kilku kolejnych (zaplanowanych już dość dawno) wpisów, gdzie rzecz będzie o srebrnych monetach SAP wybitych właśnie w tym niespokojnym czasie. Nie byłbym oczywiście sobą gdybym czasem jakiegoś komentarza od siebie nie dodał, jednak chcę uniknąć przydługiego bajdurzenia i zanudzania czytelników setkami istotnych dat czy faktów. Gdybym zaczął pisać o tym „po swojemu”, to zapewne nie skończyłbym tak szybko i tak bym namieszał, że polska szlachta miałaby do końca szanse na zwycięstwo. Szczególnie, że temat do opowiedzenia jest wielowątkowy, dość skomplikowany i wcale nie taki jednoznaczny, jeśli chodzi o oceny. Moim celem na ten wpis jest zainteresowanie czytelników tematem, na tyle by sami sięgnęli po bardziej szczegółowe materiały, które zresztą też im dziś zarekomenduje. A wszystko to po to, gdyż uważam, że podstawowy (szkolny) poziom wiedzy na temat tytułowej konfederacji, jaki nie dawno jeszcze sam reprezentowałem, zdecydowanie różni się od tego, co należy wiedzieć by wyrobić sobie zdanie o tym, jak było naprawdę. Dlatego uważam, że warto bliżej poznać najistotniejsze zagadnienia, bo w tym temacie w narodzie panuje wiedza na bardzo powierzchownym poziomie. I każda próba zbliżenia się do poznania obiektywnej prawdy jest uzasadniona i warta drobnego wysiłku. I właśnie głównie, dlatego powstaje dziś ten artykuł.

W ciągu ostatnich 250 lat, ogólna ocena Konfederacji Barskiej, jej uczestników, przebiegu i skutków, zwykle zależała od okresu, w jakim akurat była prowadzona analiza oraz w znacznym stopniu również od aktualnego kontekstu społeczno-politycznego. Bardzo często podczas tych wszystkich dywagacji i rozdrapywania narodowych ran, przy okazji rykoszetem obrywało się wszystkiemu niepasującemu do bieżącej mody i oceny opinii publicznej. Najczęściej jednak, bez względu na czas i miejsce, „dostawało się” ostatniemu królowi, jako dyżurnemu, głównemu czarnemu charakterowi ówczesnych wydarzeń. Osobiście mam na ten temat zdecydowanie odmienne zdanie. Uważam, że Poniatowski po raz kolejny na początku swojego panowania został postawiony miedzy młotem a kowadłem i jakby się w tej sytuacji nie wyginał to i tak stał na z góry straconej pozycji. To oczywiście nie tylko moje zdanie, ale opinia dominująca, gdy poddać wydarzenia Konfederacji Barskiej obiektywnej i wolnej od uprzedzeń ocenie. Jednak ja nie lubię narzucania jednego punktu widzenia i wolę jak każdy dochodzi do swoich własnych wniosków.  Dlatego też stojąc na straży obiektywnego przekazu, zdecydowałem się wykorzystać w tym celu istniejące już źródła i publikacje. Sięgnę dziś nawet po zdobycze techniki XXI wieku, czyli krótkie filmiki z kanału Youtube, w których zacne i uznane autorytety w przystępny sposób podzielą się z czytelnikami bloga własnym punktem widzenia. W ten sposób chciałbym podać dziś czytelnikom bloga lekkostrawną porcję wiedzy, w nadziei, że jeśli kogoś ten niezwykły temat bardziej zainteresuje, to znajdzie dziś odpowiednie źródła by pogłębić wiedzę i wyrobić sobie własne zdanie. A możecie mi wierzyć na słowo, że losy kraju w okresie od roku 1768 do 1772, są pełne interesujących wydarzeń i aż kipią od zaskakujących zwrotów akcji. Znamienne jest również to, że nie tylko same fakty historyczne są tu ciekawe, ale również nie mniej ważne są intencje osób „zamieszanych” w te wydarzenia. Był to, bowiem czas, gdy wzniosłe hasła w stylu: wiara, wolność, niepodległość, nie dla wszystkich znaczyły to samo i na każdym kroku mieszały się z bieżącą polityką, karierą i zwykłą ludzką zawiścią - plącząc wszystko ze sobą w misterny węzeł. Ale taki porządnie poplątany, z którego nawet sam Salomon by nie nalał J.

Ale zanim utoniemy w wirze walki zbrojnej i politycznej Rzeczpospolitej drugiej połowy XVIII wieku, to najsampierw chciałbym poddać krótkiej analizie, sam fakt potrzeby publikowania tego typu wpisów na blogu o monetach. Czy warto się aż tak wymądrzać i powielać podstawowe informacje, które są przecież ogólnodostępne i możliwe do przyswojenia z wielu źródeł? W sumie to nie wiem, czy warto, ale zawsze można spróbować. Ja w każdym razie mam taką potrzebę, by do tekstów o starych monetach dodawać nieco tła historycznego. Bo przecież, jak ktoś się na tym dobrze zna, to nic mu się nie stanie jak sobie jeszcze raz o tym poczyta. A jak ktoś o tym jeszcze nie słyszał, to zawsze warto go zainteresować. Powszechnie znana jest definicja, w której numizmatykę określa się, jako dziedzinę pomocniczą historii. I chociażby z tej prostej przyczyny można uznać, że skoro obiektem naszych zainteresowań są dawne monety, to wypadałoby poznać nieco lepiej okres, w którym one obiegały. To prawdy oczywiste. To jednak, co mnie interesuje najbardziej, to obserwacja jak taki proces przebiega i to nie tylko na własnym przykładzie, ale również na przykładach innych znanych mi amatorów monet.  Bo przecież kolekcjonowanie to hobby i żadnego przymusu nie ma. To, czy miłośnik numizmatyki zgłębia historię, pozostaje jedynie w ramach jego własnego wyboru. Z tej perspektywy, praktyka wskazuje, że najczęściej pasja zaczyna się od monet i dopiero w późniejszym okresie przeradza się w coś bardziej złożonego. Sprzyja temu procesowi nabieranie doświadczenia, które przychodzi z czasem a które wzmaga konieczność przyswojenia odpowiedniej porcji informacji oraz samodzielne poszukiwanie źródeł, które w obecnych, cyfrowych czasach, nie jest przecież znowu niczym skomplikowanym. Z zadowoleniem obserwuję jak z niedoświadczonych amatorów i zbieraczy monet po pewnym czasie kształtują się osoby dobrze zorientowane w temacie swojej kolekcji oraz przy okazji, lekko poruszające się również w jej historycznym kontekście. By się o tym przekonać, nie trzeba od razu pisać mądrych książek, należeć do PTN (choć, to nie zaszkodzi), czy prowadzić specjalistycznego bloga. Wystarczy choćby poobserwować to, co się dzieje na forum TPZN.pl, które jest doskonałym inkubatorem dla rozbudzania zainteresowań związanych z naszą pasją. A takich miejsc wymiany wiedzy i poglądów w sieci jest znacznie więcej i większość z nich to miejsca bardzo wartościowe.

Kiedy przypomnę sobie jak to u mnie było, to musze przyznać, iż moja początkowa wiedza o okresie SAP była bardzo powierzchowna. Niby słyszałem, że gdzieś dzwonią, ale nie miałem pojęcia, w którym kościele J. Coś na granicy potencjalnego ośmieszenia się przy pierwszym lepszym pytaniu. Wstyd to dziś przyznać, ale praktycznie nie miałem bladego pojęcia o 90% najważniejszych faktów, które sam dziś uważam za absolutne minimum. Poziom nauczania o historii Polski podczas mojej szkolnej przygody był niestety mierny a i sam okres nauki nie był długi i można uznać, że cała moja bazowa wiedza to jedynie zapamiętane strzępy informacji ze szkoły podstawowej. Tym samym można uznać, że z historii swojego kraju byłem zupełnie zielony. W każdym razie żadnym konkretem bym się wówczas nie popisał. Skąd my to znamy? Nikt nie rodzi się profesorem i często trzeba zaakceptować swoje braki, zdać sobie z nich sprawę, po to by w sprzyjających okolicznościach postarać się je uzupełniać we własnym zakresie. Zauważam, że przy okazji dość intensywnego uprawiania pasji numizmatycznej, te wszystkie „historie” związane z okresem panowania Stanisława Poniatowskiego wchodzą do głowy „przy okazji” i zupełnie nie wymagają długotrwałych studiów nad każdym tematem z osobna. To dowód, że praktycznie każdy miłośnik, dłużej i poważniej zainteresowany historycznymi monetami, ma szansę by po pewnym czasie obcowania z rozlicznymi źródłami, „obudzić się” nagle, jako osoba świadoma posiadania nowej porcji wiedzy. A stąd już tylko krok od decyzji podzielenia się nią ze znajomymi, czy w dyskusjach na forach, publikacjach na blogach i tak dalej... Położę talara SAP przeciwko fałszywemu półzłotkowi z epoki, że zdecydowana większość czytelników tej strony, miała kiedyś podobnie i zna to z własnego doświadczenia. Ta nowa wiedza, to zdecydowany bonus od numizmatyki, o którym zawsze warto pamiętać, na przykład wtedy, gdy zmieniamy swoje zainteresowania na zbieranie numerków w plastikowych slabach.  

Mnie tego w szkole nie mówili….Ale dzięki Bogu dorastałem w czasach PRL-u wraz z Kajko i Kokoszem, którzy żywotnie i w 100% odpowiadali za moje powierzchowne wówczas zainteresowania dawną historią kraju. I żeby jakoś zilustrować te młodzieńcze przebłyski przyszłej pasji, wrzucam pierwszą ilustrację J
Janusz Christa rządzi! To bardzo ważne postacie z moich młodzieńczych lat, więc wykorzystam je bardziej i Kajko, Kokosz oraz ich wrogowie - niecni zbójcerze, zagoszczą jeszcze w dalszej części wpisu.

A teraz przejdźmy do analizy tematu wpisu, czyli do tego, czym była Konfederacja Barska i jak zmieniał się punkt widzenia i ocena tego okresu w zależności od czasów i źródeł. Konfederacja z roku 1768 to sprawa skomplikowana. Oskarżana w XVIII wieku o sprowadzenie na Polskę rozbiorów, opiewana przez Romantyków w czasach zaborów - jako wzór niezłomnej walki o wolność, marginalizowana w okresie Pozytywizmu za małostkowość i nieszczere intencje magnatów, wykorzystywana przez propagandę socjalistyczną w czasach PRL-u itd. A dla nas dzisiaj, będzie to jedynie materia, którą poddamy analizie by postarać się poznać obiektywną prawdę, bez tych wszystkich naleciałości i wpływów. I na początek, jako baza wyjściowa do dyskusji, najlepszy będzie okres nauki w szkole podstawowej. Zacznijmy od tego, co rzeczywiście „było w szkole”, a więc od lekcji języka polskiego z okresu Romantyzmu, który „odkurzył” konfederatów, nadał im nadludzkie cechy i postawił na piedestale. Idąc tym tropem i z tej perspektywy poznając Konfederację Barską, otrzymujemy wyidealizowany obraz ludzi i wydarzeń, który trzeba to sobie jasno powiedzieć – niestety niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Jednak takie to były „romantyczne czasy” i należy docenić wyjątkową rolę, jaką ówcześni artyści nadali opisywanym dziś wydarzeniom. Konfederacja Barska stał się symbolem walki o wiarę, honor i niepodległość kraju, co z pewnością w obliczu tych wszystkich lat zaborów, pozwoliło zbudować etos powstańca i podtrzymywać wiarę w słuszną walkę o odzyskanie wolności. I teraz przejdźmy do przykładów opiewania konfederacji w malarstwie, poezji i pieśni romantycznej.



Malarstwo miało zawsze szczególną rolę, bo jak wiadomo nie od dziś,  jeden obraz zastępuje milion słów. A jeszcze jak to jest dobry obraz, namalowany przez utalentowanego artystę, to często zwykłe symbole urastają do miana tych narodowych. Poniżej trzy XIX-wieczne przykładowe dzieła malarskie. Obraz nr 1 to „Pułaski w Barze” pędzla Kornelego Szlegla, przedstawiający artystyczną wizję początków zawiązania konfederacji.


Drugi obraz to dzieło Józefa Chełmońskiego „Kazimierz Pułaski pod Częstochową”. Piękna scena batalistyczna przedstawiająca epizod z okresu walk o stolicę polskiego kościoła, czyli jasnogórski klasztor. Na pierwszy planie sam generał Pułaski a obok sztandar maryjny w barwach narodowych.
Obraz numer 3 to bardzo realistyczne i oszczędne dzieło „Konfederaci Barscy” Józefa Brandta, który nie bez powodu jest uznawany za najlepszego polskiego malarza scen batalistycznych XIX wieku. Obraz powstał w 1885 roku i dziś znajduje się w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Jak widać obrazy przekazują nie tylko artystyczną wizję wydarzeń, ale kreują również bohaterów tych czasów. Między innymi dzięki takim zabiegom, Kazimierz Pułaski stał się dla potomnych najjaśniejszym, niemal świętym symbolem konfederacji. Symbolem narodowym czczonym w czasach zaborów na równi z Tadeuszem Kościuszko, który reprezentował Insurekcję 1794. Obaj bohaterowie zostali zmuszeni do emigracji z kraju i sławili polski oręż w walkach o wolność Stanów Zjednoczonych. Swoje ewentualne przewiny związane z niepowodzeniem krajowych powstań, którym przewodzili pokryli późniejszymi bohaterskimi czynami a resztę zrobił czas.  Tak to już jest, że o bohaterach narodowych mówi się tylko dobrze i pamięta tylko ich chwile chwały. Jednak warto w tym miejscu napisać, że nie ma ideałów i mimo ogromnego szacunku do żołnierskich dokonań malowanego bohatera - nie był nim również Kazimierz Pułaski. Ale, o tym warto dowiedzieć się samemu, choćby z kolejnych źródeł, jakie podsunę w dalszej części wpisu.

Jeśli obrazy trafiają głęboko do duszy nielicznych, to literatura ze względu na swoją popularność i powszechną dostępność, jest pożywką dla ogółu społeczeństwa. Bardzo często te najbardziej udane
obrazy rozbudzały później wyobraźnię poetów i pisarzy, stając się przyczynkiem do powstawania utworów literackich. Bywało też odwrotnie. Dobrym przykładem z okresu Romantyzmu jest słynny dramat Juliusza Słowackiego „Ksiądz Marek”. Poemat w trzech aktach wydany z 1843 roku w Paryżu. Lektura jest dostępna w ramach wolnego dostępu online. Akcja rozgrywa się na początku konfederacji, podczas upadku Baru w 1768 roku.  To właśnie tam tytułowy duchowny przywódca szlacheckiej konfederacji (jak to dziś dziwnie, islamsko brzmi) karmelita Marek Jandałowicz podniesiony został przez Słowackiego do rozmiaru romantycznego symbolu Bożego rycerza i proroka. Ten słynny w XIX wieku utwór ogromnie wpłynął na postrzeganie konfederacji w społeczeństwie żyjącym pod zaborami. Poeta w swoim utworze ukazał bohaterskich republikańskich barzan na tle „dawnej Polski” w postaci magnaterii i monarchii ukazanych w negatywnym świetle. Należy pamiętać, że poematy rządzą się swoimi prawami i jest to taka nieco artystyczna wariacja na temat. Szczególnie, że autor wcale nie stawiał sobie za cel pokazania realnego przebiegu wydarzeń. W każdym razie na potrzeby okresu Romantyzmu i podsycania patriotycznych postaw w narodzie bez państwa, utwór celnie trafił w gusta. Szczególnie znamienna jest ofiara życia, jaką w poemacie złożył ksiądz Marek, który jak Mesjasz, poświęcił się dla słusznej sprawy. Nic to, że tak naprawdę ksiądz Marek wcale nie zginął podczas upadku Baru w 1768, a dożył swoich lat we względnym spokoju i zmarł dopiero w 1799 roku. A skoro już wywołaliśmy duchownego przywódcę konfederacji, to zobaczmy jak wyglądał ten cudotwórca i uważany przez wielu za świętego męża (jeszcze za życia). Dzięki nieznanemu malarzowi, który namalował domorosłego proroka pod koniec XVIII wieku, wiemy jak ksiądz Marek wyglądał.

A teraz od poezji Słowackiego, przejdziemy płynnie do kolejnych artystycznych dokonań, które rozsławiły etos konfederatów. Jako, że bunt szlachty miał mocne podłoże religijne, czas pokazać kolejne artystyczne przykłady. Pierwszy z nich to słynny obraz, który znakomicie ilustruje nam ten wątek. Artur Grottger w 1860 roku stworzył dzieło zatytułowane „Modlitwa konfederatów barskich przed bitwa pod Lanckoroną”.  Autor to jeden z najwybitniejszych polskich artystów Romantyzmu, więc nic dziwnego, że i w jego dziele dominuje mistycyzm zaklęty w wątek religijnym. Modlitwa przed bitwą to polska klasyka.
W centrum obrazu artysta umieścił oczywiście księdza Marka, którego nie było wówczas w Lanckoronie. Wizje same w sobie są piękne i podniosłe, jednak przy okazji warto wspomnieć o wydarzeniach, które rzeczywiście rozegrały się w roku 1771. Twierdza w Lanckoronie była jednym z ostatnich miejsc, w których dzielnie bronili się konfederaci. Tym razem czoła Rosjanom stawiała załoga pod dowództwem francuskiego pułkownika De la Serre. Sceny spod Lanckorony równie dobrze mogłyby być kanwą do kolejnego filmu z cyklu „300”. Tak, bowiem liczna była bohaterska załoga zamku, którego umocnieniem i przygotowaniem do obrony zajął się francuski inżynier-pułkownik De la Serre wraz ze sporą ilością swoich rodaków przybyłych do Polski na pomoc konfederatom. Liczba 300 pojawia się raz jeszcze, gdyż właśnie tylu poległych konfederatów pochowano po bitwie we wspólnym grobie.

I teraz znów zataczamy koło wracając na chwile do Juliusza Słowackiego, a właściwie do utworu muzycznego „Pieśń konfederatów barskich” z pierwszego aktu „Księdza Marka”. O ile sam poemat nie był grywany zbyt często, to wyjątkową popularność zyskał fragment utworu, który jako osobna pieśń przez 150 lat żyje swoim życiem. Tekst tej pieśni to manifest głębokiej wiary katolickiej, miłości do ojczyzny oraz przekonania o słuszności walki o niepodległość. Dla licznego pokolenia emigrantów, którzy musieli opuścić kraj z powodu prześladowań zaborców, słowa te przez lata miały szczególną wartość. Nowy wymiar utwór zyskał w latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy na potrzeby inscenizacji poematu, muzykę skomponował Marek Kurylewicz. O dziwo pieśń okazała się na tyle lotna i uniwersalna, że już jako „Nigdy z królami nie będziem w aliansach” zyskała popularność wśród ruchu oporu w okresie PRL-u. Przez pewien czas stanowiła nawet nieoficjalny hymn solidarnościowej opozycji. Najpopularniejsze wykonanie to oczywiście duet Jacek Kaczmarski & Jacek Kowalski z programu „Dwie Sarmacje”. Posłuchajmyż J.


Pieśń Konfederatów barskich

Nigdy z królami nie będziem w aliansach
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi
Bo u Chrystusa my na ordynansach
Słudzy Maryi!

Więc choć się spęka świat i zadrży słońce
Chociaż się chmury i morza nasrożą
Choćby na smokach wojska latające
Nas nie zatrwożą

Bóg naszych ojców i dziś jest nad nami!
Więc nie dopuści upaść żadnej klęsce
Wszak póki On był z naszymi ojcami
Byli zwycięzcę!

Więc nie wpadniemy w żadną wilczą jamę
Nie uklękniemy przed mocarzy władzą
Wiedząc, że nawet grobowce nas same
Bogu oddadzą

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy
I hufiec Boży

Bo kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju werbowanie
Ten de profundis z ciemnego kurhanu
Na trąbę wstanie

Bóg jest ucieczką i obroną naszą!
Póki On z nami, całe piekła pękną!
Ani ogniste smoki nas ustraszą
Ani ulękną

Nie złamie nas głód ni żaden frasunek
Ani zhołdują żadne świata hołdy
Bo na Chrystusa my poszli werbunek
Na Jego żołdy

Ciekawie na temat nagrania tego duetu pisze Jacek Świrski na stronie salon24.pl, cytuję: „Jacek Kaczmarski nagrał pieśń konfederatów w konkretnej sytuacji – w jakimś sensie jako polski lewicowiec, demonstrujący chęć zawarcia ugody z polską prawicą. Płyta, odtworzona podczas obchodów drugiej rocznicy smoleńskiego zamachu, jest bowiem rejestracją koncertu „Dwie Sarmacje” z roku 1994, kiedy to Kaczmarski wystąpił w dialogu z Jackiem Kowalskim (salonowym „Korabitą”). Był to swoisty pojedynek na piosenki i idee: za i przeciw Sarmacji, za i przeciw tradycji. Kowalski wysławiał i bronił, Kaczmarski obnażał i lżył. Ale na zakończenie obaj przeciwnicy oraz obecna na koncercie publiczność wykonali solidarnie, jednogłośnie - właśnie „Pieśń Konfederatów” Słowackiego.”

Jak było widać i słychać Konfederacja Barska to z całą pewnością była również wojną religijną. Kolejne pokolenie polskich patriotów znów broniło bram Jasnej Góry. Często te lokalne konflikty, których setki składają się na pięć lat konfederacji funkcjonowały niczym dawne krucjaty rycerzy krzyżowców na Jerozolimę. Kto zginie zyskuje dozgonną wdzięczność i chwałę a jego dusza idzie prosto do nieba. W tamtych czasach inne były podstawowe wartości dla człowieka, więc nic dziwnego, że ludzie przez wieki bez zastanowienia decydowali się ginąć za wiarę swoich przodków. Aktualnie trudno sobie to teraz wyobrazić. Teraz znamy „te klimaty” w wersji wykrzywionej islamskim terroryzmem. Allah akbar! wykrzyczany gdzieś w centrum europejskiego miasta z reguły nie wróży nam nic dobrego… Takie mamy czasy, tradycyjnych wartości ubywa z każdym pokoleniem.
I teraz po tych wszystkich artystycznych uniesieniach, gdzie wybrane momenty i wydarzenia Konfederacji Barskiej zostały wyrwane z kontekstu i przedstawione w świetle pasującym do ówczesnych potrzeb, zajmijmy się poszukiwaniem obiektywnej prawdy. Jest sporo wydawnictw opisujących ten okres w dziejach Polski. Jednak bezapelacyjnie jednym z najlepszych źródeł, jest dwutomowe „dzieło życia” profesora Władysława Konopczyńskiego pod zbiorczym tytułem „Konfederacja Barska. Przebieg, tajemne cele i jawne skutki.”. Te dwie książki mogę z czystym sercem polecić każdemu, kto chciałby poznać „jak było naprawdę”.
Dwa dość „opasłe” tomy są mi najbliższe, głównie z racji ogromu źródeł z epoki i naocznych relacji, do jakich dotarł autor, chronologicznego układu opisanych zdarzeń oraz obiektywnego i zrozumiałego języka. Nie jest to jakaś naukowa rozprawa dla jajogłowych, ale pozycja dla zainteresowanych tematem ludzi, którą czyta się z zapartym tchem jak przygodową powieść. Mogę napisać, że dopiero przyswojenie tej wiedzy dało mi pojęcie, czym była Konfederacja Barska, jak była skomplikowana i wielowątkowa w swoim przebiegu. Zupełnie się tego nie spodziewałem i wieloma informacjami byłem rzeczywiście zaskoczony. Weźmy choćby trzy „pierwsze z brzegu” przykładowe zagadnienia, o których istocie nie miałem większego pojęcia zanim nie doczytałem tego u Konopczyńskiego. Po pierwsze, zaskoczyło mnie ogromne zagadnienie związane z dyplomacją i polityką zagraniczną, od których w 99% zależało ewentualne powodzenie konfederacji oraz czym głównie zajmowało się ścisłe kierownictwo, tak zwana Generalność. To dopiero był węzeł gordyjski do rozwiązania i „sprawa Polski” zawisła na szali widzimisię Europy. Pokładanie płonnych nadziei w delikatnych aliansach na europejskich dworach, okazało się gwoździem do trumny i zawiodło na całej linii. Ponoć prawdą jest, że cesarzowa Austrii Maria Teresa szczerze płakała nad naszym losem, jak z obrzydzeniem podpisywała akt I Rozbioru Polski… Po drugie, dowiedziałem się, że Konfederacja Barska to nie było to powstanie ogólnonarodowe w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Uczestnicy przystępując do walk w ramach konfederacji mieli najróżniejsze pobudki i często nie była to wcale walka o niepodległość narodu. Dużo było w tym wszystkim polityki, lokalnych układów, które często brały górę na patriotycznymi postawami. Jednak największe zdziwienie wywołał u mnie sam przebieg walki zbrojnej. Miałem w głowie zupełnie inny obraz, a tu okazało się, że tak naprawdę była to pięcioletnia wojna podjazdowo-partyzancka prowadzona i kierowana przez drobną szlachtę w dość przypadkowy sposób, w wielu miejscach kraju, ale w różnym czasie. Najdziwniejszy był dla mnie właśnie ten brak koordynacji działań zbrojnych oraz wyjątkowo mizerna siła wojskowa, jaką dysponowali patrioci. Jeśli ktoś się spodziewa, że było to pospolite ruszenie na panoszących się u nas Moskali, to bardzo się zdziwi. A być może również zasmuci, kiedy uświadomi sobie, jak to wówczas beznadziejnie wyglądało. A przecież mieliśmy wówczas jeszcze teoretycznie wolny kraj i granice niemal od morza do morza. Uderzyła mnie w serce ta ogólna bezsilność w obliczu niezbyt licznego wroga, którego ni jak nie udawało się naszym pokonać. Być może dla wielu z czytelników są to dobrze znane zagadnienia, ale dla mnie wcale wszystko nie było takie jasne. Rozumiem, że czasem można było sobie lokalnie nie dać rady z zawodowym oddziałem kilku tysięcy Rosjan. Ale żeby tyle razy z nimi przegrywać i nie potrafić zebrać liczniejszego wojska by ich w końcu rozbić. Trudno mi było to sobie wyobrazić jak to w ogóle było możliwe i zdałem sobie sprawę jak wiele wysiłku i krwi poszło wówczas na marne. Dla tych wszystkich zaskoczeń, polecam przeczytać dzieło Konopczyńskiego ze zrozumieniem i pomyśleć trochę o tym, by wyrobić sobie własne poglądy. Jest tam naprawdę wiele obszarów, które mogą okazać się niezwykle interesujące dla miłośników historii szukających powodów późniejszego upadku Rzeczpospolitej. W dwutomowej publikacji, wszystkie te zagadnienia oraz „milion” innych, zostały porządnie zbadane, dobrze udokumentowane i szczegółowo opisane. Wiem, że nie wyrobiłem się z wpisem „na gwiazdkę”, ale i tak polecam zakup tego dzieła. Szczególnie, że niedawno odbył się dodruk i nowa szata graficzna prezentuje się imponująco. Jak widać na ilustracji, znów wykorzystano znane nam obrazy. Jednak tym razem otrzymujemy do rąk nie tylko kolorową okładkę do podziwiania, ale również setki stron wartościowego tekstu. Gorąco zachęcam do włączenia tej pozycji do swojej biblioteczki. Poniżej mapa pokazująca skalę działań wojskowych podczas konfederacji.
I skoro już wskazałem i poleciłem dobre źródło wiedzy na tematy związane z konfederacją, to wypada mi również wskazać inne alternatywne możliwości. W XXI wieku dysponujemy przecież internetem, a tam również można znaleźć sporo wartościowych materiałów z rzeczową charakterystyką omawianego okresu.  Teraz właśnie chciałbym zachęcić czytelników bloga do obejrzenia i wysłuchania dwóch krótkich filmików, na których uznani specjaliści w interesujący sposób opiszą jak oni widzą wydarzenia w okresie 1768-1772. Warto tego posłuchać, by wyrobić sobie wstępny pogląd. Pierwszy z nich to, krótki fragment programu Portalu Muzeum Historii Polski, w którym w ciągu 5 minut, profesor Zofia Zielińska przekazuje najważniejsze informacje o konfederacji i formułuje moim zdaniem obiektywne tezy, na temat roli króla oraz konsekwencji przegranej walki. Szczególnie wartościowe jest spojrzenie na rolę średniej szlachty.


A teraz drugi materiał. Tym razem będzie to 15-minutowa produkcja Grzegorza Gajewskiego pod tytułem „Za wiarę i niepodległość – Konfederacja Barska”. To nieco szersze i bardziej szczegółowe spojrzenie na sytuacje początkowych lat rządów Stanisława Augusta Poniatowskiego, w którym dr. Krzysztof Bauer w interesujący sposób rzuca silny snop światła na przyczyny, przebieg i skutki konfederacji. Będzie fragment o królu i jego nowych monetach, więc bardzo polecam J.

Mam nadzieje, że czytelnikom bloga spodobały się te relacje i przy okazji sięgną po któreś ze wskazanych źródeł by już we własnym zakresie pogłębić wiadomości na ten niezwykły temat. Zanim zakończę dzisiejszy tekst, to mam jeszcze dwie niespodzianki. Pierwsza z nich to komiks. Gatunek, który dawniej był kierowany do najmłodszych czytelników, jednak przez 30 lat świat się zmienił i dziś ta forma przekazu trafia już raczej jedynie do nieco starszych. Generalnie taki komiks o Konfederacji Barskiej rzeczywiście istnieje. Oto ilustracja z okładką na dowód.
Niestety nie znam tej pozycji, ale z tego, co widzę na okładce, to autor skupił się na epizodzie krakowskim. Znam te dzieje dość dobrze z książki Konopczyńskiego. To w gruncie rzeczy jedna z najdramatyczniejszych historii, w której obok bohaterstwa konfederatów i patriotycznych postaw mieszkańców Krakowa,  mamy ogromny dramat ludności cywilnej, która zapłaciła ogromną cenę za upadek zbuntowanego miasta. Barbarzyństwo, jakim popisali się Rosjanie w zdobytym Krakowie, jest moim zdaniem jednym z wielu przykładów na to, że są między naszymi narodami sprawy, których nie sposób zapomnieć. Ale, żeby nie było tak poważnie. To odchodzę od wątku krakowskiego i na potrzeby bloga, sam zmajstrowałem komiks. Oto 1 cześć J.
Będą uczniem szkoły podstawowej nr 15 w Bydgoszczy uwielbiałem komiksy i dobrze pamiętam jak wielokrotnie stałem w kolejkach do kiosku RUCH-u na ulicy 11 Listopada (dawniej 22 Lipca) by zakupić nowy zeszyt z obrazkami. Teraz dość swobodnie połączyłem obrazki z Kajko i Kokosza dostępne w internecie i dopasowałem je do tego, żeby z grubsza opisywały przebieg Konfederacji Barskiej. Trochę to nieudolne, ale na potrzeby mojej strony uznałem, że …się nada J.  Teraz obrazek z drugą częścią historyjki.
Z tym Kościuszką na koncu komiksu, to oczywiście taki skrót myslowy. Przyszły bohater spod Racławic nie brał udziału w tej konfederacji, gdyż w tym okresie dopiero studiował w Szkole Rycerskiej i wiekszość czasu trwania konfederacji spedził akurat na stypendium za granicą. Mam oczywiście świadomość niedoskonałości mojej historyjki i tego, że korzystając z ilustracji Janusza Christy można by pokusić się by z tego materiału zrobić „zawodowy” komiks. Może ktoś z czytelników ma więcej czasu i talentu, i pokusi się o lepszą wersję. Jeśli tak, to z chęcią użyje jej w którymś z kolejnych wpisów o monetach bitych w okresie trwania konfederacji.

Ostatnim wątkiem tego wpisu jest powrót do rzeczywistości. Dzisiejszym tekstem chciałem pokazać, że polscy patrioci w II połowie XVIII wieku nie mieli łatwego życia. Walczyli z potężnym i okrutnym wrogiem, nie byli dość dobrze do tej walki przygotowani i zorganizowani a dodatkowo, znikąd nie mogli liczyć na realną pomoc. W dzisiejszych czasach pozornego dobrobytu, trudno o podobną refleksję. Jednak, kto zna dobrze historię naszego kraju, to dostrzega cienie podobnych zagrożeń również obecnie. Można odnieść wrażenie, że szczególnie w ostatnich latach otrzymujemy dość jasne przesłanki na to, że oto znów budzi się rosyjski imperializm i nadchodzą niespokojne czasy. Jak to się wszystko skończy trudno wieszczyć, jednak wiedząc, że historia lubi się powtarzać można sobie wyobrazić pewne scenariusze… Dopóki jest względny spokój, to uważam, że warto sobie podstawowe sprawy związane z tym zagrożeniem rozkminić i rozważyć we własnym sumieniu. Główne pytanie brzmi - co zrobię, jeśli dojdzie do zaognienia sytuacji na wschodzie i realnego zagrożenia niepodległości Polski? Sadzę, że warto sobie zadać takie pytanie i przy okazji okresu świątecznego dobrze przemyśleć odpowiedź. Wydaje się, że są dwie dominujące możliwości. Czy nie dbam o to i wyjadę gdzieś na zachód chroniąc życie, rodzinę, majątek? Czy zostanę na miejscu i stawię czoła ewentualnemu zagrożeniu? A jeśli tak, to jak się do tego dobrze można przygotować?

Zawsze chciałem poruszyć ten wątek na blogu i dzisiejszy wpis o patriotycznym zrywie szlachty dał mi wreszcie odpowiedni powód. Ja rozpatrzyłem ten dylemat w swoim sumieniu i deklaruję, że zostanę w kraju by go bronić. Mam zresztą już gdzieś w Wesołej przydzielonego Leoparda 2 A5 wraz z załogą, więc nie wypada mi nawet myśleć inaczej. Jednak wszystkim młodszym patriotom, którzy nie mieli okazji służyć w wojsku chciałbym bardzo zareklamować nowe możliwości. Biorąc między innymi przykład z Konfederacji Barskiej, ale również z innych zrywów narodowych i walk partyzanckich, bliska jest mi idea obronna bazująca na silnych, dobrze zorganizowanych i licznych punktach oporu lokalnej społeczności. Tego zabrakło konfederatom w 1768 roku, tego również nie było ostatnio na Ukrainie i tajemnicze „zielone ludziki” krok po kroku, bez większego oporu opanowały im newralgiczne miejsca. To nie może się powtórzyć u nas. Jestem zwolennikiem Wojsk Obrony Terytorialnej, które aktualnie formują się w naszym kraju. Młodzi, dobrze wyszkoleni i wyposażeni obrońcy, znający teren i lokalne warunki będą ogromnym wsparciem dla zawodowej armii i …realnym ”wrzodem na dupie” dla każdego najeźdźcy. Nie zapomnijmy również o licznych możliwościach, jakie daje służba w wojsku i zadaniach WOT w okresie pokoju. To idealne miejsce dla osób chcących w życiu czegoś więcej niż tylko konsumpcja.   Blog o monetach to może nie jest idealne miejsce do budowania patriotycznych postaw społeczeństwa, ale nie mam nic innego i jak partyzant użyje tego, co akurat mam pod ręką. Rekomenduję by bez względu na płeć, poglądy czy wykształcenie, rozważyć swój udział w nowej formacji. A jako, że mamy wiek 21 to oczywiście pod tekstem, poniżej znajdzie się i drobna reklama J.


Trwa nabór do WOT, więcej informacji znajdziecie w swoim WKU lub alternatywnie na stronach https://terytorialsi.wp.mil.pl/ oraz http://mon.gov.pl/obrona-terytorialna 

I tym optymistycznym akcentem, kończę dzisiejszy tekst. Wpis, w którym chciałem zainteresować czytelników Konfederacją Barską, jako niezwykłym i złożonym wydarzeniem z początkowego okresu panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Idąc na skróty, z dzisiejszych informacji można by wywnioskować, że to właśnie król był głównym powodem buntu szlachty z roku 1768.  Niepokoje rozpoczęły się przecież przy jego udziale na sejmie repninowskim, gdzie Rosjanie swoim traktatem o protektoracie nad Rzeczpospolitą, chcieli ukrócić niezależność króla i robili wszystko żeby skłócić go z poddanymi. A powstanie szlachty praktycznie upadło również przez niego, gdyż dał się porwać, co oburzyło sąsiednie dwory królewskie, które wycofały się z milczącego poparcia dla konfederatów. Taka ocena, to oczywiście ewidentna ściema i dopiero po zapoznaniu się z obiektywnymi źródłami każdy będzie w stanie wyrobić sobie własne zdanie. A kto chce poznać ten okres naprawdę dobrze, to jeszcze raz zachęcam do sięgnięcia po Konopczyńskiego. Do wybranych wydarzeń będę jeszcze czasem wracał podczas opisu monet bitych w tym okresie.

Niech jak najdłużej panuje pokój na świecie i dobrobyt w kraju nad Wisłą. Zróbmy wszystko żebyśmy nie musieli jeszcze raz przezywać tego, co nasi antenaci. Jak by nie było, to jednak zawsze warto być gotowym i mieć wyrobione zdanie oraz przygotowane procedury, gdyby miało się to zmienić. To tyle na dziś, dziękuję tym, którzy wytrwali aż do tego momentu. Życzę wszystkim czytelnikom: Zdrowych i Rodzinnych Świąt oraz Spełnienia Marzeń w Nowym Roku. Kolejny wpis dla kontrastu, będzie wyłącznie o monetach J.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem informacje, dane i zdjęcia ze źródeł wymienionych w tekście oraz wyszukanych w internecie. 
========================================================================

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz